wtorek, 26 maja 2009

Pora odpocząć, Mr. Voorhees

Średnia postów w tym roku - jeden na dwa i pół miesiąca. Nieźle. Ale zmartwychwstałem. Niczym Jason Voorhees, który swoją drogą sprawił, że zachciało mi się znowu pisać.
Nie raz już narzekałem - w różnych zresztą miejscach - na nadmiar horrorowych remake'ów. Wydawało się jednak, że w "Piątku 13" tkwi spory potencjał - zwłaszcza, że zabrał się za niego Marcus Nispel, który wcześniej nieźle sobie poradził z nową wersją "Teksańskiej masakry piłą mechaniczną". Ale z Jasonem sobie nie poradził. Technicznie rzecz biorąc nie jest to remake. Akcja zaczyna się tam, gdzie kończył się oryginalny "Piątek 13". Czyli w momencie śmierci matki Jasona, która - jak pamiętamy - w pierwszym filmie wykosiła młodzież z obozu Camp Lake. Jason to widział, dorósł straumatyzowany i po latach sam zaczął zabijać. Młodzież się mimo upływu lat nie zmieniła za bardzo - jest może bogatsza, ale tak samo głupia i chutliwa. Jason takoż podobny swojej wcześniejszej wersji - zabija brutalnie, bez wyrafinowania, ot, maczeta, łuk, takie sprawy.
"Piątków 13" - wliczając "Jasona X" oraz "Freddy vs Jason" było już jedenaście. Po co nam dwunasty, tego nie wiem. O ile udało się choćby Robowi Zombie odświeżyć nieco "Halloween", udało się uniknąć skuchy Nispelowi we wspomnianej "Teksańskiej..." i generalnie parę remake'ów się sprawdziło, o tyle "Piątek 13" nie wnosi zupełnie nic nowego do serii. OK, jest lepiej i dynamiczniej zrealizowany niż oryginał. Parę kadrów robi wrażenie (głównie dla tego, że postać olbrzymiego brutala w masce hokejowej jest prosta, ale świetnie pomyślana). I niczego więcej tu nie ma.
Oglądając Nispelowy "Piątek 13" miałem to samo wrażenie, co przed laty podczas seansu fatalnej "Śmiertelnej gorączki" (czy jak to tam dystrybutor przetłumaczył) Eliego Rotha. Bohaterowie tych filmów są tak infantylni i irytujący, że naprawdę nie mogłem się doczekać, kiedy ów nieszczęsny Voorhees wszystkich zarżnie. A ciężko wysiedzieć nawet marne półtorej godziny na horrorze, którego protagoniści nie budzą choćby odrobiny sympatii.
Ciekawe, czy podobne uczucia wywoła we mnie nowy "Koszmar z ulicy Wiązów".
W ciemno obstawiam, że tak.