poniedziałek, 28 stycznia 2008

Powrót żywych trupów

Wreszcie. Wydawnictwo Taurus dość długo kazało nam czekać na czwarty tom "Żywych trupów", ale w końcu jest. W Stanach szykuje się już ósmy paperback, więc trochę nam zostało do nadrobienia, ale dobrze, że seria nie zdechła, bo w przeciwieństwie do tytułowych bohaterów, pewnie by szybko do Polski nie wróciła.
Czwarty tom "Żywych trupów" nie rozczarowuje, choć wydaje się, że cykl delikatnie traci tempo. Początek albumu jest co prawda piekielnie dynamiczny, pojawia się nawet nowa postać (która zresztą wprowadzi nieco zamieszania), ale trzy czwarte komiksu to moralne i duchowe rozterki bohaterów, którzy znaleźli bezpieczne - przynajmniej chwilowo - schronienie w opuszczonym więzieniu. Nie jest to bynajmniej zarzut: scenarzysta Robert Kirkman jest mistrzem psychologii, a stworzone przez niego charaktery to największy atut serii. Bohaterowie są w stu procentach wiarygodni. Mają swoje słabości i wady, a nikt nie jest kryształowo czysty. Bo i w sytuacji, w jakiej się znaleźli, nie mogą tacy być. Od strony scenariuszowej to perfekcyjna robota: dobre dialogi, prawdziwe emocje i świetnie utrzymane napięcie. Powoli przyzwyczajam się nawet do rysunków Charliego Adlarda, choć wciąż daleko im do tego, co pokazał w pierwszej części "Żywych trupów" Tony Moore (dobrze, że chociaż okładki wciąż rysuje).
Seria Kirkmana to bodaj najlepszy komiksowy horror jaki ukazał się w Polsce. Jest tu wszystko, co fan zombie mógłby sobie wymarzyć. Nawet George Romero nie napisał lepszego scenariusza komiksowego, choć jego "Toe Tags" był całkiem udany. Nie śledzę na bieżąco wydań amerykańskich, unikam też - na razie - lektury streszczeń kolejnych tomów. Do marca (5. tom "Żywych trupów" ma się ukazać na WSK) wytrzymam. Mam nadzieję, że wydawca nie będzie potem długo zwlekał z publikacją kolejnych części.

ŻYWE TRUPY tom 4. NAJSKRYTSZE PRAGNIENIA
scenariusz: Robert Kirkman
ilustracje: Charlie Adlard
Taurus Media 2008

Oficjalna strona Roberta Kirkmana
Oficjalna strona Tony'ego Moore'a
Oficjalna strona Charliego Adlarda
(jeszcze nie działa, ale "coming soon")

piątek, 25 stycznia 2008

Ile oczu mają wzgórza?

Dużo. Jeśli policzyć parę na każdy film z serii rozpoczętej przez Wesa Cravena w 1977 roku, to już pięć par i - jeśli wierzyć producentom - szósta w drodze. A jeszcze jedna trafiła się w komiksie.
Po ubiegłorocznej premierze "Wzgórza mają oczy 2" (czyli sequela remake'u, a nie remake'u sequela) na serii delikatnie wyżyli się twórcy "Simpsonów" - Pomocnik Bob marzy tam o nakręceniu filmu "The Hills Have Eyes 3: The Hills Still Have Eyes".
Na hollywoodzkie prawo serii narzekać można, ale i zrozumieć je trzeba. Skoro ludzie (w tym - nie ma co ukrywać - ja) chcą oglądać kolejne oczy wzgórz, to niech oglądają. Zwłaszcza że remake i jego sequel są lepsze od oryginału.
Narzekałem już kiedyś, że horrory jakoś szybko się starzeją. Zwłaszcza ostatnio, gdy nawet w mainstreamie twórcy nie mają oporów przed pokazywaniem wymyślnych tortur i jakże bogatego w interesujące elementy wnętrza człowieka. Fakt, więcej w nowych produkcjach gore'u, a zdecydowanie mniej sensu. Ale w przypadku "Wzgórz..." tego sensu akurat nigdy zbyt wiele nie było. W swoim czasie film Cravena musiał robić wrażenie. Jest agresywny, odrażający i na swój sposób straszny. Ale rodzina kanibali nawet wtedy nie mogła być aż tak szokująca. Nie trzy lata po premierze "Teksańskiej masakry piłą mechaniczną". Zresztą sam Craven przyznawał ponoć, że do napisania scenariusza zainspirowała go szkocka legenda o Sawneyu Beanie. Szesnastowieczna zresztą. Zaiste, już trzy dekady temu trudno było o jakieś świeże pomysły w kinie grozy.
Oryginalny sequel "Wzgórz..." Craven nakręcił podobno dla pieniędzy. Dużo na nim chyba nie zarobił, bo film był finansową wtopą. Nic dziwnego, jest po prostu beznadziejnie kiepski, zarówno pod względem fabuły, jak i efektów specjalnych i klimatu.
Wyższość remake'u "Wzgórz..." i jego sequela nie bierze się bynajmniej z faktu, że Alexandre Aja i później Martin Weisz dołożyli do historii pustynnych kanibal więcej sensu. Tu akurat oba filmy pozostają na poziomie oryginalnej serii. Są jednak znacznie lepiej zrealizowane, mają więcej napięcia, sympatyczniejszych (choć do bólu papierowych) bohaterów - mowa oczywiście o tych "dobrych", a nie o czających się wśród tytułowych wzgórz psychopatach. Jeśli więc chodzi o czysty fun z oglądania kolejnych makabresek, nowe "Wzgórza..." wygrywają ze starymi o kilka długości.
Oczywiście nie bronię tu wszystkich remake'ów. Większość jest o niebo (czy też w tym przypadku - piekło) gorsza od oryginałów. Nieliczne dają radę ("Omen", "Halloween"), wciąż jednak pozostając w cieniu pierwowzorów. A "Wzgórza..." są po prostu lepsze.
A najfajniejsza i tak pozostanie legenda o Sawneyu Beanie.

Kim był Sawney Bean?
Artykuł Stevena Schneidera o oryginalnych "Wzgórzach..."

środa, 23 stycznia 2008

Die, you hippie scum!

Rzeź (2006)
Republikanie są najgorszym złem, jakie spotkało Amerykę. Tak przynajmniej uważa David Arquette, co można wywnioskować z jego filmu "Rzeź". Taki tytuł może zwiastować tylko jedno. No i to "jedno" faktycznie w filmie Arquette'a można znaleźć w sporych ilościach. Niestety makabryczna jatka została wzbogacona bardzo wątpliwym przesłaniem.
Film zaczyna się od cytatu z Reagana: "Hippis to ktoś, kto wygląda jak Tarzan, chodzi jak Jane i śmierdzi jak Cheetah". A głównymi bohaterami filmu są właśnie hippisi. Współcześni, co prawda, ale od dzieci-kwiatów z lat 70. różnią się jedyniem tym, że mają telefony komórkowe. Hippisi jadą więc na hippisowski festiwal muzyczny, odbywający się gdzieś w zapadłej dziurze pośrodku wielkiego lasu. A w okolicy roi się od klasycznych amerykańskich rednecków.
Wśród rednecków zaś znalazł się jeden wyjątkowo niesympatyczny. Potężny facet w masce przypominającej z grubsza twarz Ronalda Reagana, chętnie robiący użytek z topora. I - jak łatwo się domyślić - nie jest drwalem.
Rąbie więc ów samozwańczy Reagan hippisów w imię czystości Ameryki i światłych idei republikanizmu. Rąbie policję, która nieudolnie stara się chronić przybyłych na koncert nastolatków. Rąbie, dekapituje, patroszy - co mu tylko do głowy przyjdzie. Nic dziwnego - ponad dwadzieścia lat wcześniej został wypuszczony ze szpitala psychiatrycznego na mocy amnestii wprowadzonej przez administrację Reagana. Wniosek jest prosty - nawet za najbardziej prymitywne formy przemocy odpowiadają republikanie. Psychopata w lesie czy wojna w Iraku - wszystko jedno.
Republikanizm = zło.
Do pewnego stopnia można się z tym zgodzić. Sęk w tym, że szukanie tak prostych wyjaśnień poważnych problemów do niczego nie prowadzi. Ale Arquette nawet nie udaje, że szuka jakichkolwiek rozwiązań. Cały jego film jest bowiem przeznaczony dla widzów chętnie używających używek niedozwolonych. Od tytułu ("The Tripper"), po datę amerykańskiej premiery (20 kwietnia, 420 ma w amerykańskiej popkulturze symboliczne znaczenie, poszukajcie chociażby w wikipedii). Tu nie potrzeba więc roztrząsania problemu, ale kilku czytelnych i zabawnych aluzji. Po co więcej?
Wkurzony na prymitywną głupotę filmu Arquette'a muszę jednak przyznać, że "Rzeź" sprawdza się w paru momentach jako hołd złożony klasycznym slasherom Wesa Cravena i Tobe'a Hoopera. Ma kilka (ale naprawdę kilka) dobrych scen, fajnie sfilmowanych, klimatycznych i nawet czasami strasznych. Jest momentami zabawny (jeden z bohaterów na chwilę przed śmiercią z rąk psychopaty, krzyczy zrozpaczony: "Ale ja jestem republikaninem!"). Mógł być niezłą rozrywką z gatunku takich, co to się lekko ogląda i szybko zapomina. Arquette jednak przedobrzył. Na siłę wcisnął do "Rzezi" swoje polityczne przekonania, choć powinien więcej energii włożyć w wymyślenie choćby odrobinę oryginalnej fabuły.

RZEŹ
(The Tripper)
reż. David Arquette
USA 2006

Heath Ledger R.I.P.

Nie mam zamiaru rozlewać łez niczym nastoletnia fanka popularnego aktora, ale jakoś dziwnie mi się zrobiło. Obserwowałem karierę tego aktora od kilku ładnych lat - mniej więcej od czasu "Patrioty" - i wiele wskazywało na to, że stanie się gwiazdą naprawdę wielkiego formatu. Był znakomity w "Nieustraszonych braciach Grimm", "Nedzie Kellym" i rzecz jasna w "Tajemnicy Brokeback Mountain".
Gdy zobaczyłem fragmenty "The Dark Knight" z Ledgerem w roli Jokera, mogłem pomysleć tylko jedno: Jack Nicholson, eat your heart out.
A teraz wychodzi na to, że Joker to ostatnia rola Ledgera. Ale to kiepski żart w jego wykonaniu.

piątek, 18 stycznia 2008

Cavaleras Reunited

Kilka zdań na gorąco, po przesłuchaniu nowej płyty Maxa Cavalery. Tym razem nagranej wspólnie z bratem Igorem w ramach grupy Cavalera Conspiracy. "Inflikted" to pierwszy wspólny album braci od czasu "Roots" Sepultury. I to najlepsza płyta, jaką nagrał Max Cavalera od tamtego czasu.
Jeśli ktoś wątpił w Cavalerę słuchając płyt Soulfly (ja akurat nie, ale są tacy, co się zatrzymali na etapie "Beneath the Remains" i twierdzą, że potem Brazylijczyk nie zrobił już nic godnego uwagi), to teraz powinien choć część wiary odzyskać. Tu nie ma żadnych ukłonów w stronę nu-metalu, żadnych kompromisów, żadnego przynudzania. Jasne, to nie jest taka muzyka, jak na wczesnych płytach Sepultury. Ale to kawał porządnego thrashu, agresywnego, mocnego i przemyślanego.
Premiera "Inflikted" 24 marca. Bądźcie czujni.

Strona Cavalera Conspiracy na Roadrunner Records
Oficjalna strona zespołu

wtorek, 15 stycznia 2008

Z piekła rodem

Sezon na podsumowania ubiegłego roku jeszcze się nie skończył, więc skorzystam z okazji i dorzucę swoje, tym razem muzyczne. Bezpośrednio zainspirowane lekturą listy 50 najlepszych płyt zdaniem brytyjskiej edycji "Metal Hammera".
Poniższy spis nie pretenduje w żadnym razie do miana rzetelnego rankingu albumów metalowych i okołometalowych - za dużo mam zaległości (spora część płyt ujętych w zestawieniu MH w Polsce się nie ukazała). To po prostu dziesięć albumów, które zrobiły na mnie największe wrażenie w ciągu ostatnich 12 miesięcy.

1. MACHINE HEAD "The Blackening"
2. CHIMAIRA "Resurrection"
3. FEAR MY THOUGHTS "Vulcanus"
4. ATREYU "Lead Sails Paper Anchor"
5. STILL REMAINS "The Serpent"
6. TURISAS "The Varangian Way"
7. BEHEMOTH "The Apostasy"
8. DOWN "III: Over the Under"
9. TOMAHAWK "Anonymous"
10. DIMMU BORGIR "In Sorte Diaboli"

i garść wyróżnień:
The Dillinger Escape Plan "Ire Works", The Birthday Massacre "Walking with Strangers", Miguel And The Living Dead "Postcards from the Other Side", Dark Tranquility "Fiction", Static-X "Cannibal", Arch Enemy "Rise of the Tyrant", Ministry "The Last Sucker" i - mimo wszystko - nowy Korn.

Amen.

niedziela, 13 stycznia 2008

Vampira jednak śmiertelna

10 stycznia w wieku 86 lat zmarła Maila Nurmi (a.k.a. Maila Elizabeth Syrjäniemi). Pewnie to nazwisko niewielu osobom cokolwiek mówi, ale już pseudonim Vampira sprawi, że światełko się zaświeci.
Otóż to prawda, Vampira nie żyje. Choć zostanie wśród nas na zawsze (co wszak dziwić nie powinno) - głównie dzięki roli w niezapomnianym "Planie 9 z kosmosu" Eda Wooda. Prowadziła także w amerykańskiej telewizji swój własny "The Vampira Show". Prowadziła raczej rozrywkowe życie (przyjaźniła się m.in. z Jamesem Deanem i Orsonem Wellesem), ale też dzięki temu stała się jedną z ikon exploitation cinema w latach 50. i 60.
Podobno podczas pogrzebu Beli Lugosiego Peter Lorre zasugerował, żeby na wszelki wypadek wbić zmarłemu kołek w serce.
Gdyby ktokolwiek powiedział coś podobnego podczas pogrzebu Maily Nurmi, byłby to pewnie największy honor, jakiego mogła się doczekać wiele lat po zakończeniu kariery.

Strona internetowa Vampiry

sobota, 12 stycznia 2008

Sinister Six

Czysto teoretycznie lista najlepszych filmów roku powinna liczyć przynajmniej dziesięć pozycji. Tak się jakoś przyjęło. Ale wybranie dziesięciu najlepszych horrorów pokazywanych w polskich kinach w 2007 roku oznaczałoby wpisanie na tę listę filmów, które na to nie zasłużyły. Od biedy można tam umieścić chociażby "28 tygodni później", ale to jednak nie do końca udany film. Albo "Straż dzienną", ale to dla odmiany raczej urban fantasy, a nie horror. Będzie więc filmów pięć i jedno specjalne wyróżnienie. A i tak pierwsze miejsce może od razu budzić wątpliwości, bo to też nie do końca kino grozy...

1. LABIRYNT FAUNA, reż. Guillermo del Toro
Nie tylko kino podszyte niepokojem, ale także wspaniałe dzieło sztuki. Perfekcyjnie przemyślane, świetnie skonstruowane i fenomenalnie wprost nakręcone (wszelkie pochwały kierować należy do genialnego operatora Guillerma Navarro). Jeden z najważniejszych filmów, jakie w ogóle trafiły w ubiegłym roku do polskich kin. I kolejny dowód talentu del Toro, który - choć w Hollywood rozmienia się na drobne - nie stracił reżysrskiego instynktu. I gdy tylko nie ma nad sobą nadzoru amerykańskich producentów, pokazuje na co naprawdę go stać. Jeśli kiedykolwiek uda mu się spełnić reżyserskie marzenie, czyli zrealizować adaptację "W górach szaleństwa" Lovecrafta, mam nadzieję, że będzie mógł to zrobić od początku do końca po swojemu.

2. PLANET TERROR, reż. Robert Rodriguez
Kapitalna zabawa konwencją i schematami. Wszystko, czego można się spodziewać po tandetnym horrorze o zombie, znalazło się w filmie Rodrigueza. Plus fenomenalny fałszywy zwiastun "Machete" - na tyle entuzjastycznie przyjęty, że Rodriguez zdecydował się na nakręcenie całego filmu.

3. THE HOST - POTWÓR, reż. Bong Jeon-ho
I znów film, który nie jest czysty gatunkowo, bo to i monster movie, i komedia, i dramat... Zabawny, świetnie zrealizowany, świeży. A jednocześnie hołd złożony m.in. klasycznej wersji "Godzilli". I choć mocno antyamerykański w swojej wymowie (to armia USA odpowiada za "narodziny" potwora), sequel powstanie już w dużej mierze za pieniądze z Hollywood. Jest spora szansa, że nie wyjdzie mu to na dobre.

4. 1408, reż. Mikael Hafstrom
Kilkustonicowe opowiadanie Stephena Kinga rozciągnięte na 100 minut filmu. Trochę niepotrzebnie, bo gdyby zrobić z tego godzinną opowieść, byłaby to jedna z lepszych ekranizacji Kinga w ogóle. Tak jest trochę przegadane, trochę efekciarskie, ale i tak bardzo przyzwoite patrzydło. Bardzo dobra rola Johna Cusacka podbija automatycznie ocenę.

5. HALLOWEEN, reż. Rob Zombie
Niby nie powinno tu tego filmu być. To w końcu remake, który nie dorasta oryginałowi do pięt. Ale nowa wersja "Halloween" coś jednak w sobie ma: odpowiednią dawkę okrucieństwa, dobrą rolę Malcolma McDowella, niezłą muzykę. To niby wciąż za mało, ale mnie dodatkowo przekonało coś, na co większość krytyków mocno narzekała - opowieść o dzieciństwie Michaela Myersa. Pierwsza połowa filmu jest zdecydowanie lepsza od drugiej. No i nie ściągnięta od Carpentera.

Wyróżnienie: KRZESŁO DIABŁA, reż. Adam Mason
Filmu nie było w kinach poza pokazami w ramach Horrorfestiwal.pl. Dlatego wyróżnienie. Ale warto o nim pamiętać, nie tylko dlatego, że wygrał wspomniany festiwal. To mocne, cholernie krwawe, niegłupie i przewrotne kino. Dla ludzi o mocnych nerwach i mocnych żołądkach, ale dalekie od tandety serwowanej przez Hollywood. Brytyjczycy zawsze potrafili robić dobre filmy grozy. To kolejny dowód.

I na zakończenie - rozczarowanie roku.
HANNIBAL. PO DRUGIEJ STRONIE MASKI, reż. Peter Webber
Fatalna ksiąźka, film niewiele lepszy. Totalnie zmarnowana postać Hannibala Lectera. Ładny pod względem wizualnym (Webber nakręcił wcześniej bardzo dobrą "Dziewczynę z perłą"), ale to niestety już nie wystarcza.

piątek, 11 stycznia 2008

Zapomniane arcydzieło

The Amazing Mr. X (1948)
No, może arcydzieło to określenie nieco na wyrost, ale to film z pewnością warty uwagi, produkcja, która wyrasta ponad standardy kina grozy lat 40.
Tytuł jest nieco mylący, zapowiada bowiem nie wiadomo jakie cuda. Tymczasem "The Amazing Mr. X" to raczej hitchcockowski w stylu thriller psychologiczny z elementami porządnej ghost story. Główną bohaterką jest Christine Faber, młoda wdowa, która dwa lata po śmierci męża zaczyna słyszeć jego głos wołający o pomoc. Wkrótce kobieta spotyka tajemniczego mężczyznę o imieniu Alexis. Zna on nie tylko wszystkie sekrety Christine, ale w jego obecności nasilają się zjawiska paranormalne. Wkrótce jednak i jego tajemnice znajdą swoje wytłumaczenie.
Zagorzali miłośnicy horroru mogą się poczuć filmem nieco rozczarowani, bowiem - uwaga, będzie spoiler - wszystkie zjawiska nadnaturalne znajdują tu materialne (unikałbym tym razem słowa "logiczne") wyjaśnienie. Mimo to "The Amazing Mr. X" ma specyficzną, mroczną atmosferę (podkreślaną uporczywie powracającą muzyką Chopina), nieodparty urok i, przede wszystkim, wielkiego Johna Altona za kamerą.
To właśnie ów operator, jeden z najważniejszych w swoim fachu twórców lat 40. i 50., wykreował sugestywną, przejmującą atmosferę obrazu. Łącząc klimaty rodem z filmu noir i gotyckich opowieści grozy stworzył wizualne dzieło godne podziwu. Alton był wówczas u szczytu sławy. Miał juź na koncie pierwszą profesjonalną książkę o sztuce operatorskiej "Painting with Light" (1945) i był jednym z najbardziej rozchwytywanych hollywoodzkich autorów zdjęć w tamtym czasie. Wkrótce otrzymał nawet Oscara za zdjęcia do "Amerykanina w Paryżu".
Jak na sznujące się kino grozy przystało, "The Amazing Mr. X" ma też swoją - skromną, ale zawsze - mroczną legendę. Główną rolę żeńską miała początkowo zagrać Carole Landis - jedna z licznych niespełnionych gwiazd Hollywood. Aktorka popełniła jednak samobójstwo (podobno na skutek nieudanego romansu z Rexem Harrisonem oraz kłopotów finansowych, w jakie wepchnął ją kontrakt z wytwórnią 20th Century Fox) zaledwie kilka dni przed rozpoczęciem zdjęć do filmu.
Rolę Christine Faber otrzymała ostatecznie Lynn Bari, gwiazdka produkcji klasy B (w ciągu 15 lat pojawiła się w ponad stu filmach), a jednocześnie jedna z najpopularniejszych pin-up girls w czasie II wojny światowej.
Tytułowego tajemniczego pana X zagrał natomiast Turhan Bey. To postać o tyle ciekawa, że po kilkunastu filmach nakręconych w latach 40., zniknął z ekranów na cztery dekady. Ostatnią rolę zagrał w 1953 roku, a wrócił dopiero epizodycznym występem w serialu "SeaQuest". Potem zagrał m.in. w dwóch epizodach "Babylon 5". 86-letni aktor zakończył już jednak karierę na dobre. I pewnie - podobnie jak "The Amazing Mr. X" - zostanie w pamięci jedynie najbardziej fanatycznych wielbicieli kina lat 40.
Szkoda.

THE AMAZING MR. X
reż. Bernard Vorhaus
USA, 1948

Ściągnij film ze strony archive.org

Zły zombie, niedobry

Dom przy cmentarzu (1981)
To było moje pierwsze od wielu lat spotkanie z Lucio Fulcim. Nie da się ukryć, że rozczarowujące. Horrory - zwłaszcza filmowe - szybko się starzeją, a "Dom przy cmentarzu" nie nabrał z wiekiem nawet charakteru ciekawostki, którą oglądałoby się z jakąś podszytą grozą nostalgią.
Opowieść o rodzinie, która pada ofiarą przerażającego doktora-zombie (na dodatek mieszkającego w piwnicy ich domu) to dość groteskowa odmiana gore'u. Dodajmy, groteskowa całkowicie niezamierzenie. Fulci nie słynął raczej z dbałości o logiczny rozwój akcji i fabuły - w "Domu na cmentarzu" jest podobnie.
Film gra przede wszystkim klimatem. To zbiór surrealistycznych obrazów, gwałtownych scen przemocy (ale nie aż tak gwałtownych, jakie zazwyczaj mogliśmy oglądać we włoskich horrorach), a wszystko połączone ze sobą bez większego sensu.
Owszem, można w "Domu na cmentarzu" znaleźć kilka niezłych scen, poczuć chwilami dreszcz niepokoju, ale daleko temu filmowi do innych dzieł Fulciego, nie wspominając już o dokonaniach Dario Argento czy Mario Bavy. Za dużo tu rutyny, ogranych pomysłów, kiepskich żartów (doktor zombie nazywa się tu Freudstein, zaiste sophisticated). Niegdyś szokujący "Dom przy cmentarzu" dziś budzi tylko trochę strachu i o wiele więcej nudy. (To swoją drogą spotkało m.in. debiutancki film Wesa Cravena "Ostatni dom po lewej").
Trudno dziś uwierzyć, że w latach 80. Fulci miał problemy z jego dystrybucją. Ale - tu błysnę niebywałym spostrzeżeniem - czasy się zmieniły.
Horror Fulciego kończy się cytatem pochodzącym rzekomo z twórczości Henry'ego Jamesa. To jednak fałszywka, bowiem reżyser sam ten cytat wymyślił. Zresztą cały film - oglądany ponad ćwierć wieku po premierze - wydaje się takim samym oszustwem. Jak Fulci udawał Jamesa, tak "Dom przy cmentarzu" udaje pełnokrwisty horror.

DOM PRZY CMENTARZU
(Quella villa accanto al cimitero)
reż. Lucio Fulci
Włochy 1981

Tekst Patricii MacCormack o twórczości Lucio Fulciego
Lucio Fulci tribute site