wtorek, 5 kwietnia 2011

Shortcuts marzec 2011

THE AMENTA
v01d
Listenable
****
Australijskie zespoły metalowe jakoś rzadko wpadają mi w ręce. Właściwie poza Mortification i Parkway Drive nie znam chyba żadnych – i nie mówię o AC/DC i Airbourne, bo to nie do końca metal, chodziło mi raczej o takie formacje, co to ekstremalnie grają. No to niewiele wiem o australijskim metalu, a być może to spore niedopatrzenie. Bo „v01d” zrobiło na mnie spore, pozytywne wrażenie. Niby nic odkrywczego, coś, co zwykło się nazywać blackened death metal, ale dużo w tym świeżości, oryginalnych pomysłów, dobrych solówek, inteligentnie wykorzystanej elektroniki. Remiksy, które znalazły się także na krążku, kierują zaś twórczość The Amenta w stronę industrialu i to też mi się bardzo podoba. „v01d” to trzecia płyta Australijczyków i chyba najwyższa pora poszukać poprzednich. Zwłaszcza, że na drugiej („n0n”) gościnnie wystąpił Nergal (The Amenta kilka razy koncertowali u boku Behemotha) i Jason Mendonca z Akercocke. Skoro tay goście decydują się na udział w nagraniu płyty mało znanego – wówczas – zespołu z końca świata, to ten zespół naprawdę musi być dobry. I jest.



BURZUM
Fallen
Byelobog Productions
****
Mam z twórczością Varga Vikernesa niemały problem. Z jednej strony wspieranie działalności mordercy i zdeklarowanego rasisty wydaje mi się wysoce niemoralne, z drugiej – trudno nie zauważyć, że to artysta nieprzeciętnie utalentowany. I choć Burzum jako muzyczny projekt najlepsze lata ma już chyba dawno za sobą, najnowszy album dowodzi, że wciąż potrafi zaintrygować i fascynować. „Fallen” to druga płyta nagrana przez Vikernesa po wyjściu na wolność. Od wydanego przed rokiem „Belusa” znacznie ciekawsza i o wiele bardziej zróżnicowana. Burzum, od lat kpiący z kierunku, w jakim poszedł norweski black metal, wraca do tegoż gatunku korzeni, ale filtruje je przez własne muzyczne fascynacje i doświadczenia. W czasach bombastycznych, rozbuchanych produkcji w stylu Dimmu Borgir, Vikernes świadomie zachowuje brudne, surowe brzmienie. Niemal transowe gitarowe riffy wzbogaca przestrzennym klawiszy, blackmetalowy skrzek splata z czystym śpiewem, by nagle zaskoczyć obłąkanym śmiechem szaleńca (którym niewątpliwie w jakimś stopniu jest). Pozwala sobie nawet na niespodziewane uspokojenie nastroju – jak na ambientowych płytach nagrywanych w więzieniu. Sporo tu nietrafionych rozwiązań, ale ciągle słychać, że to dzieło muzyka, który w swoim stylu równych ma niewielu.  

THE HAUNTED
Unseen
Century Media
*****
Szwedzi z The Haunted niby cały czas podążają wytyczoną przez siebie ścieżką, ale z płyty na płytę nagrywają coraz ciekawszą muzykę. Melodyjne, thrashowe utwory zyskały jeszcze więcej, gdy wokalista Peter Dolving zaczął częściej śpiewać czysto (chwilami przypominając nawet Maynarda Jamesa Keenana z Tool). „Unseen” to także w dorobku The Haunted płyta z największym komercyjnym potencjałem – ale w tym przypadku to nie zarzut, za to olbrzymi komplement.

CAVALERA CONSPIRACY
Blunt Force Trauma
Roadrunner
***
Max Cavalera nagrywa chyba za dużo, powoli łapie bowiem zadyszkę. Druga płyta nagrana wspólnie z bratem Iggorem pod szyldem Cavalera Conspiracy porażką oczywiście nie jest – ciągle brzmi potężnie i wściekle, jakby obaj bracia chcieli nadgonić lata stracone na rodzinnych kłótniach. Jednak za mało tu ciekawych rozwiązań i dobrych numerów, żeby przebić debiutancki krążek „Inflikted”, o starych płytach Sepultury nie wspominając. Posłuchać warto, ale bez ciśnienia.

THE HUMAN ABSTRACT
Digital Veil
E1
*****
Na „Digital Veil”, trzecim studyjnym albumie Kalifornijczycy z The Human Abstract rozwijają swój pomysł na muzykę, osiągając przy tym prawdziwe mistrzostwo. Łączą potężne, ciężkie brzmienie z progresywnymi pejzażami. Niemal deathmetalowe wokale przeplatają czysto zaśpiewanymi partiami, techniczne gitarowe riffy mocno wspomagają elektroniką. Potrafią – także w bardzo dobrych tekstach – umiejętnie zrównoważyć metalową agresję i prawdziwą rockową poezję. Gdyby Brytyjczycy z Muse – może pod czujnym okiem kolegów z takich zespołów jak Meshuggah i The Dillinger Escape Plan – postanowili grać metal, mogliby osiągnąć podobny efekt. Ale wątpię, czy brzmiałby tak doskonale.
  
WHITHIN TEMPTATION
The Unforgiving
Roadrunner
**
Holenderska formacja Within Temptation promuje nowy album specjalnie stworzonym na te potrzeby komiksem oraz serią filmów animowanych. To jedyna nowość, bo choć grupa na dobre odeszła od celtyckich inspiracji, wciąż gra symfoniczny metal z gotyckimi naleciałościami. Bombastyczne kompozycje, podniosłe orkiestracje, a do tego ładny, chociaż czasem zbyt histeryczny wokal Sharon del Adel – każdy, kto słyszał wcześniejsze płyty Whithin Temptation, wiedzą, czego się spodziewać. Dziwią mnie entuzjastyczne recenzje płyty w zachodniej prasie: „The Unforgiving” faktycznie brzmi fantastycznie, ale muzycznie niewiele proponuje. Album jest metalowym odpowiednikiem sagi „Zmierzch” - ładne opakowanie skrywa emocjonalną i ideową pustkę, ale wielu słuchaczy i tak da się nabrać. 

sobota, 19 marca 2011

Shortcuts luty 2011

Nowości lutowe. Nie wszystkie, które do tej pory słyszałem, ale wpadłem na taki pomysł, że będę posty spod znaku shortcuts uzupełniał na bieżąco, co da mi poczucie, że jakoś nad tym blogiem panuję. Dla ułatwienia (chyba dla samego siebie) na belce po prawej stronie pojawiła się zakładka SHORTCUTS, która kieruje do kolejnych miesięcy. Zobaczymy, jak się to sprawdzi. 

ABYSMAL DAWN
Leveling the Plane of Existence
Relapse Records
****
Abysmal Dawn to jeszcze stosunkowo młoda kapela – debiutancki album wydali w 2006 roku – ale zdążyła już na scenie zaistnieć. Amerykańską trasę promującą debiut grali m.in. u boku Decapitated. „Leveling the Plane of Existence”, trzecia płyta Abysmal Dawn, to już dowód muzycznej dojrzałości. Połączenie black i death metalu może niezupełnie oryginalne, ale brzmiące świeżo, wściekle, agresywnie, jakby Kalifornijczycy próbowali wypowiedzieć wojnę wszystkim, którzy stoją na ich drodze na muzyczny szczyt. Do tego szczytu co prawda jeszcze daleko, ale Abysmal Dawn idzie w dobrym kierunku. A na plus trzeba też zaliczyć gościnne występy gitarzystów Krisiun (Moyses Kolesne) i Heathen (Kragen Lum).

FULL BLOWN CHAOS
Full Blown Chaos
Ferret Music
***
Full Blown Chaos z dumą przedstawiają się jako część nowojorskiej sceny hardcore'owej. Wystarczy zresztą spojrzeć na listę kapel, z którymi koncertowali (lub obok których pojawiali się na wszelkiego rodzaju kompilacjach): Agnostic Front, Sick Of It All, Hatebreed, Terror, Himsa, Madball. Wiadomo już z grubsza, czego się spodziewać. I choć muzycy Full Blown Chaos twierdzą, że nie będą zamykać się w metalowym albo hardcore'owym getcie, najnowszy album wcale tego nie potwierdza. „Full Blown Chaos” to krążek hardcore'owy do przesady, solidnie zagrany, precyzyjny, ale boleśnie wtórny. Wyobrażam sobie, że na koncertach FBC muszą wypadać znakomicie. Płyta jednak bardzo przeciętna.

KYPCK
Nizhe
Yellow House Recordings
*****
Debiutanckim albumem „Cherno” Finowie postawili sobie poprzeczkę bardzo wysoko. Przeskoczyli ją bez trudu. Choćby ze względu na trudne historyczne relacje Finlandii i ZSRR sowieckie fascynacje (choć przecież nie bezkrytyczne) grupy mogą nieco dziwić, ale skoro ich efektem są tak znakomite płyty, to nie mam pytań. Czyste, melancholijne piękno, zaklęte w monumentalnych doomowych brzmieniach. Rewelacja.

CROWBAR
Sever the Wicked Hand
Housecore Records
****
Pierwsza od sześciu lat płyta, skład niemal całkowicie nowy (na posterunku trwa jedynie lider Kirk Windstein), ale Crowbar jakby bez zmian. Solidne połączenie sludge i southern metalu, brzmiące jak Pantera grająca covery Black Sabbath w zwolnionym tempie, a wszystko w gęstej, dusznej atmosferze Nowego Orleanu. Powrót długo – i z niepokojem – oczekiwany, na szczęście Crowbar pokazuje, że jeszcze stać go na wiele.

DEICIDE
To Hell with God
Century Media
****
Czołowy bluźnierca amerykańskiego metalu Glen Benton wysyła Boga do piekła i nagrywa płytę, która jest wcielonym koszmarem moherów. Numery niczym wyjęte z podręcznika młodego deathmetalowca, zagrane w szalonym tempie solówki, a na dodatek słowa „szatan” i „śmierć” odmieniane w tekstach przez wszystkie przypadki. Niby na granicy autoparodii, ale Deicide wciąż jednak przed śmiesznością skutecznie się broni.

DEVILDRIVER
Beast
Roadrunner
****
Groovemetalowa maszyna Deza Fafary rozpędziła się na dobre. „Beast” to najcięższy, najbardziej przytłaczający album w dorobku DevilDriver – ale też najbardziej monotonny, zbudowany na bliźniaczo podobnych riffach i piekielnie szybkich perkusyjnych blastach. Dla tych, którzy tęskną za bardziej melodyjnym obliczem zespołu kapitalny cover „Black Soul Choir” alt-contry'owej grupy 16 Horsepower.

niedziela, 13 marca 2011

Shortcuts styczeń 2011

Nie nadążam. Naprawdę chciałem pisać więcej i częściej, ale nie dam rady – nawet od czasu do czasu wklejając teksty z „Kultury” i „Machiny”. Może więc uda się idea Shortcuts – czyli premiery miesiąca w pigułce. Oczywiście te, które słyszałem. I to nie wszystkie, pomijam rzecz jasna te, które udało mi się opisać, a inne, w shortcutach nie uwzględnione, mogą jeszcze się doczekać dłuższych recenzji.

myGRAIN
myGRAIN
Spinefarm Records
****
Trzecia płyta myGRAIN nie jest specjalnym zaskoczeniem – już wcześniej Finowie udowodnili, że potrafią sporo. Tym krążkiem mają jednak szansę przebić się do szerszej świadomości, z powodzeniem łącząc melodyjny death spod znaku Dark Tranquility, techniczną precyzję Strapping Young Lad i sporo klasycznego heavy metalu. Przebojowo, dynamicznie, zaskakująco oryginalnie. myGRAIN ma przed sobą przyszłość.  

SILENT STREAM OF GODLESS ELEGY
Navaz
Season of Mist
****
Ciekawostka od naszych południowych sąsiadów. Zaskakująco fajna, bowiem na hasło „folk metal” (a zwłaszcza śpiewany w śmiesznym języku) reaguję zazwyczaj ostrożnie. Czesi z Silent Stream... uprawiają heavymetalową cepelię, ale robią to z wdziękiem, a morawski folk, na którym opierają swoje kompozycje ma w sobie specyficzną, śpiewną nostalgię. Powinno spodobać się zarówno fanom Południcy i Żywiołaka, jak i Turisas, a nawet wielbiciele Jaromira Nohavicy znajdą tu coś dla siebie.  

ARCHITECTS
The Here and Now
Century Media
***
Zachodnia prasa rozpływa się w zachwytach nad czwartą płytą Architektów, ja tego entuzjazmu nie podzielam. Brytyjczycy są dla mnie wcieleniem tego co najlepsze i najgorsze w metalcorze: szybkie, techniczne i pomysłowe granie (plus) jest tu kontrowane obrzydliwymi emo-refrenami (minus, i to duży), a wszystko skomponowane według jednego schematu. Ocenę podwyższają jedynie gościnne występy wokalistów Comeback Kid i The Dillinger Escape Plan.  

BATTLELORE
Doombound
Napalm Records
***
Finowie z Battlelore byli dla mnie do niedawna zespołem nieznanym – ot, gdzieś tam o uszy obiła się nazwa, ale raczej z niczym jej nie kojarzyłem. „Doombound” to już ich szósty album, postanowiłem więc nadrobić zaległości, zwłaszcza, że przeczytałem, iż Battlelore inspirują się mocno prozą Tolkiena. W folk metalu nic to nowego, ale postanowiłem spróbować. A teraz wiem, że choć nazwę Battlelore będę już kojarzył, to jednak na nowe płyty jakoś intensywnie czekać nie będę. Rzetelna, solidna robota, ale nic więcej – po kilku przesłuchaniach nie został mi w głowie ani jeden numer, ani jeden riff, wyłącznie to, że jeszcze do niedawna nie wiedziałem, co to jest Battlelore.  


ONSLAUGHT
Sounds of Violence
AFM Records
*****
Miazga! Nie wiedziałem, czy po nowej płycie Onslaught (nigdy nie byłem przesadnym fanem Brytyjczyków) spodziewać się czegoś dobrego. A dostałem znacznie, znacznie więcej: jak na razie jedną z najlepszych płyt roku i nie sądzę, by wydarzyło się coś, co zepchnie ją z listy moich ulubionych albumów 2011. Podobnie jak nowy KYPCK (będzie w lutowych shortcutach) – choć gatunkowo to inna bajka – zachwyciła mnie od pierwszych sekund. Tempem, wściekłością, melodyjnością – Onslaught pokazali, jak się gra prawdziwy thrash. Amen.

wtorek, 22 lutego 2011

Zombie w Yorkshire

 

Od lat czekałem na ten koncert. I nawet gdybym przyjechał do Leeds wyłą cznie na ten jeden wieczór, a nie także na urlop i odwiedzić przyjaciół, to wyprawa na Wyspy by się opłacała. Rob Zombie rozwalił mnie w drobny mak. Tylko zdjęcia wyszły kiepsko, sorry, my bad.

Już po drodze do O2 Academy można było spotkać licznych desperatów, którzy próbowali kupić bilety na koncert. Zazwyczaj bezskutecznie – było też co prawda kilku koników, ale jak sądzę cenne wejściówki sprzedawali po takich cenach, że niewielu znaleźli chętnych. Bilety na całą brytyjską trasę Zombiego – pierwszą od dziesięciu lat – sprzedały się bowiem w zaledwie kilka dni. Nie sądzę, żeby ktokolwiek, kto zainwestował prawie 30 funtów, później miał tego żałować. No, może poza koleżką w koszulce Overkill, którego wypatrzyłem po samym koncercie. Nieszczęsny fan amerykańskiego thrashu był w stanie wskazującym tak bardzo, że wątpliwe, żeby pamiętał nie tylko na jakim był koncercie, ale nawet w jakim mieście.
W O2 kolejki – po merch (słabo, słabo, po tym, co widziałem na stronie internetowej Zombiego, spodziewałem się wypasu, a tu psikus), po piwo (cienkie), do szatni. Na scenie pierwszy support – Revoker. Nie znam, ale po tym, co usłyszałem, szybko poznać nie chcę. Później na scenie Skindred – tych akurat znam, a jedną płytę („Roots Rock Riot”) nawet lubię. I okazało się, że ci raggametalowcy na żywo absolutnie dają radę – dali energetyc zny koncert, nawiązali świetny kontakt z publicznością, dobrze podkręcili atmosferę przed coraz bardziej niecierpliwie oczekiwanym Zombiem.
Już samo patrzenie, jak techniczni przygotowują scenę, było niemałym przeżyciem. Najpierw zamontowali kilka barokowych dekoracji, w tym gigantyczny statyw w kształcie szkieletu. Potem odsłonili postawiony na podwyższeniu zestaw perkusyjny Joeya Jordisona, co kazało się zastanawiać, ile rąk ma bębniarz Slipknota – bo chyba znacznie więcej niż przeciętny człowiek. I wreszcie pojawiły się gigantyczne ekrany, na których wyświetlane były wizualizacje. Już zapowiadało się dobrze, choć później w czasie koncertu Zombie narzekał, że to najmniejsza scena, na jakiej przyszło mu grać w trakcie tej trasy, w związku z czym nie ma miejsca na wielkie roboty i część wizualnych atrakcji. No cóż, po tym, co widziałem, spodziewam się, że wielkie roboty były naprawdę spektakularne. Koncert Zombiego był bowiem jednym z najlepszych – pod względem wizualnym – występów, jakie oglądalem. Na poziomie atrakcyjności porównywalny z show, jaki robi Rammstein.
Od samego początku, od zagranego po krótkim intro „Jesus Frankenstein”, napięcie nie spadało. Zombie jest w znakomitej wokalnej formie, współpracuje ze świetnymi muzykami (to, co robi Jordison, to naprawdę kosmiczny poziom), a na dodatek wie, jak przykuć uwagę widzów. Każdemu kawałkowi towrzyszyły specjalne wizualizacje, oczywiście utrzymane w tradycyjnym dla Roba Zombiego campowym stylu. Mieszały fragmenty starych horrorów (m.in. „Frankensteina” z Borisem Karloffem oraz „Upiora w operze”) z animacjami, fragmentami filmów erotycznych i horrorów nakręconych przez Zombiego. Wszystko perfekcyjnie spasowane z muzyką, dopieszczone, dla  fanów tandety rodem z freakshowów – prawdziwa uczta dla oczu.
Muzycznie zawodu też nie było – Zombie zagrał materiał przekrojowy, nie skupiając się wcale na kawałkach z „Hellbilly Deluxe 2”. Nie zabrakło i solowych klasyków (wśród nich zagrane na bis „Dragula” i „House of 1000 Corpses”), i kawałków z płyt White Zombie („More Human Than Human”, „Thunder Kiss ‘65”). Jedyne, co mogę zarzucić, to że koncert był w sumie dość krótki: 16 kawałków, nieco ponad półtorej godziny. Wiem, że to i tak sporo, ale chciałbym więcej. Nie wiadomo w końcu, kiedy zdarzy się kolejna okazja stanąć oko w oko z Zombiem.
A gość w koszulce Overkill pewnie dziś się zastanawia, co się w ogóle wydarzyło.

ROB ZOMBIE, SKINDRED, REVOKER
O2 Academy, Leeds
21 lutego 2011

czwartek, 3 lutego 2011

W poszukiwaniu muzycznego absolutu

RED BARKED TREE
Wire
Pink Flag
2011
*****
Chciałem zniszczyć to, czym wcześniej był rock – powtarza w wywiadach Colin Newman, wokalista i gitarzysta grupy Wire. Londyńczycy nie zdefiniowali rocka na nowo, ale z pewnością stali się jednym z najbardziej wpływowych zespołów brytyjskiej sceny alternatywnej. Album „Red Barked Tree” potwierdza, że wciąż są w znakomitej formie.
Muzykę Wire zawsze trudno było zaklasyfikować. Zespół od początku kariery stawiał na eksperymenty i muzyczny eklektyzm. „Red Barked Tree”, dwunasty studyjny album grupy, jest tej różnorodności doskonałym przykładem. Od nowofalowego „Please Take”, poprzez energetyczne postpunkowe „Two Minutes”, aż po zamykającą krążek indiefolkową balladę tytułową. Niewielu artystów potrafi w ten sposób wymieszać gitarowy jazgot z popowymi melodiami, na dodatek w tekstach przeskakując od poważnych problemów społecznych po surrealistyczne zbitki oderwanych od siebie zdań i zachować przy tym własną tożsamość i niezależną wiarygodność. Ale też Wire to nie jest zwykły zespół. 
Karierę zaczynali pod koniec lat 70., niejako podpinając się pod punkrockową rewoltę. Ich pierwszy album „Pink Flag” ukazał się w grudniu 1977 roku, w szczytowym dla punka okresie – w tym samym roku pojawiły się płyty The Clash i Sex Pistols, trzy miesiące później debiutowali Buzzcocks. A jednak muzycy Wire podkreślają, że już wtedy wiedzieli, iż punk nie ma przyszłości. Nie mylili się. Legendy tamtych lat albo dawno zakończyły działalność, albo – niczym Sex Pistols – zmieniły się w żenujące objazdowe cyrki odcinające kupony od dawnej popularności. A Newman i jego kumple szukali, eksperymentowali, poszerzali gatunkowe granice, każdą płytą zaskakując i krytyków, i fanów.
„Od samego początku myśleliśmy, że to zmiany są najbardziej interesujące w muzyce” – mówił w jednym z wywiadów basista Graham Lewis. „Nie chcieliśmy robić tego samego, co inni, bo to mijało się z celem. Oczywiście łatwo to powiedzieć, trudniej zrobić, ale mieliśmy szczęście, bo zebraliśmy się jako grupa indywidualistów z określonymi gustami muzycznymi. Od początku wiedzieliśmy, jakich rzeczy nie chcemy grać, a jakie chcemy”. 
Wire nigdy nie oglądali się na muzyczne trendy, ale sami doczekali się licznych naśladowców. Słuchając „Red Barked Tree” można zorientować się, ile od Londyńczyków zaczerpnęły takie grupy jak Blur, Elastica czy Bloc Party. Do fascynacji Wire przyznawali się R.E.M., The Cure, My Bloody Valentine i Manic Street Preachers, ale także legendarni artyści amerykańskiej sceny hardcore’owej: Minor Threat i Henry Rollins. 
„Red Barked Tree” to z pewnością najspokojniejsza, pewnie też najpoważniejsza płyta w dorobku Wire, w czym zresztą nie ma nic dziwnego, w końcu muzycy powoli dobijają do sześćdziesiątki. Ale bynajmniej nie mają zamiaru stawiać sobie żadnych ograniczeń. Ich muzyczne poszukiwania jeszcze nie dobiegły końca. 


Tekst pojawi się również w "Kulturze" z 4 lutego 2011

wtorek, 1 lutego 2011

Złamani, posklejani

THE HYMN OF A BROKEN MAN
Times of Grace
Roadrunner
2011
***
Nasz człowiek w Ameryce, Adam Dutkiewicz, najwyraźniej nie lubi się nudzić. Cały czas działa w szeregach Killswitch Engage, produkuje niezliczoną ilość płyt, biorąc tym samym na siebie odpowiedzialności za brzmienie sceny metalcore'owej, a teraz z kumplem po fachu Jesse'em Leachem (kiedyś również Killswitch Engage, dziś The Empire Shall Fall) debiutuje jako Times of Grace.
Debiut to jak na dzisiejsze warunki mocno spóźniony, bo Dutkiewicz zaczął podobno prace nad materiałem już w 2007 roku, gdy leżał w szpitalu po operacji pleców (ciekawe, czy to stąd „Broken Man” w tytule płyty). Pierwsze numery Times of Grace nagrywali już rok później, ale premiera debiutanckiej płyty cały czas się przesuwała, a to z powodu zobowiązań muzyków wobec macierzystych formacji, a to ze względów promocyjnych termin wydania zmieniał Roadrunner.
Ale wreszcie jest i zachodnia prasa generalnie dostała na punkcie Times of Grace fioła. Brytyjski „Metal Hammer” uznał „The Hymn of a Broken Man” za album miesiąca, serwis Artistdirect wystawił jej najwyższą notę, a głosy krytyki raczej są w mniejszości.
Przyznaję, nieco mnie ten entuzjazm dziwi. Zwłaszcza, jeśli przypomni się dumne zapowiedzi Dutkiewicza, że „wszystkie metalowe oczekiwania słuchaczy są niewłaściwe, będziemy przesuwać granice gatunku”. Albo lider Times of Grace za bardzo uwierzył w swoje siły, albo granice gatunku zostały już tak daleko przesunięte, że dalej się po prostu nie da. Co zresztą może być prawdą – metalcore pożera swój własny ogon, coraz częściej flirtując z jakimiś emo-potworkami (czego przykładem nowa płyta Architects, którą opiszę kiedy indziej, bo na razie muszę cierpliwie poczekać, aż ukaże się moja recenzja w „Machinie”). Bronią się jedynie Niemcy, ale i oni – choćby Caliban, Heaven Shall Burn, Neaera – coraz częściej idą raczej w stronę melodyjnego deathu, opuszczając wygodne metalcore'owe poletko.
„The Hymn of a Broken Man” nie jest przy tym złą płytą. Ale nie jest też płytą dobrą. Jest za to albumem bardzo nierównym. Słuchając go przeszedłem od fazy totalnego zachwytu, po totalne rozczarowanie, by znów wrócić do zachwytu i wreszcie się nieco uspokoić. Uśredniły się emocje, uśredniła się ocena.
Zachwyt pojawił się na początku. Otwierający album singiel „Strength in Numbers”, oparty na marszowym rytmie, spodobał mi się tak bardzo, że słuchałem go kilkanaście razy z rzędu, zadowolony, że oto mamy nową gwiazdę na horyzoncie. Otrzeźwienie przyszło, gdy postanowiłem jednak dać szansę kolejnym numerom, a wtedy powiało sztampą i nudą. Jest tu wszystko, co na metalcore'owej płycie może mi się podobać: świetne, techniczne granie, ciekawe rozwiązania, dobre riffy. Ale jest też tu wszystko, co potwornie działa mi na nerwy: melodyjne, czysto śpiewane refreny, zagrania pod małoletnią publikę, jakiś niedobry koniunkturalizm. Nie byłoby w tym jeszcze nic złego, zasadniczo większość zespołów, które lubię, gra pod publikę (z czegoś trzeba żyć), ale tu po prostu czuć to na kilometr. Times of Grace chcieliby mieć energię Killswitch Engage, przebojowość StoneSour i moc Parkway Drive, ale wszystkiego mają co najwyżej w połowie. A na dodatek potrafią dorzucić częściowo akustyczny koszmarek w stylu Mr. Big.
Co zostaje po przesłuchaniu „The Hymn...”? Oczywiście „Strength in Numbers”, świetne „End of Days” – gitarowa ballada złamana wściekłym refrenem i jeszcze parę innych numerów. Na tyle dużo, żeby czekać na kolejną płytę zespołu, ale nie będzie to bynajmniej oczekiwanie niecierpliwe.
Na koniec przyznam, że ja jednak „Times of Grace” lubię. Pod warunkiem, że mówimy o płycie Neurosis.

niedziela, 30 stycznia 2011

Oda do Zachodu

TRUE GRIT OST
Carter Burwell
Warner Music
2010
****

To był mój pierwszy tegoroczny filmowy zachwyt: „Prawdziwe męstwo”. W wersji braci Coen to film genialny – podobnie jak większość ich filmów, a w przeciwieństwie do pierwszej ekranizacji powieści Charlesa Portisa, w której główną rolę zagrał John Wayne. Pomyślałem więc, że napiszę tu o tym, jak strasznie mi się to nowe „Prawdziwe męstwo” podobało (swoją drogą, książka też świetna, właśnie wyszło polskie tłumaczenie, warto się rozejrzeć). Ale obiecałem sobie, że Castrum Doloris będzie blogiem przede wszystkim muzycznym, więc znalazłem idealny pretekst.
Ten pretekst nazywa się Carter Burwell.
Filmem „Śmiertelnie proste” debiutowali wspólnie, od tamtej pory są nierozłączni. Nawet gdy do „Bracie, gdzie jesteś” Coenowie potrzebowali nieco innej muzyki – kapitalnie przygotował ją wtedy T-Bone Burnett – to i tak Burwell był zatrudniony na planie do napisania paru dodatkowych nutek. A jego współpraca z Joelem i Ethanem owocuje jednymi z najciekawszych soundtracków ostatnich dwudziestu lat.
Ścieżka dźwiękowa do westernu „Prawdziwe męstwo” to kolejny popis talentu Burwella, mistrza krótkich, emocjonalnych perełek muzycznych. Tym razem swoje utwory oparł na XIX-wiecznych hymnach gospel, wplatając w nie elementy tradycyjnego amerykańskiego folku i kompozycji z klasycznych westernów. Może soundtrack do „Prawdziwego męstwa” nie osiąga takiej skali emocji, jak genialna muzyka do „Fargo”, ale piękny, fortepianowy motyw z otwierającego płytę „The Wicked Flee” (i powtarzany później w kolejnych kompozycjach) na długo zapada w pamięć.

Carter Burwell - oficjalna strona

sobota, 29 stycznia 2011

Diabeł w Japonii

IN CRISIS
Defiled
Season of Mist
2011
***

System wierzeń i mitologii Wschodu jest tak skomplikowany, że Japończycy musieli sobie pożyczyć diabła z Zachodu. Przynajmniej muzycznego – Defiled jest bowiem grupą wiernych akolitów wszelakich szatanów z Florydy, by wymienić choćby Obituary, Morbid Angel czy Deicide. Ewentualnie szatanów nowojorskich, jak Cannibal Corpse.
Problem w tym, że zachodnim szatanom ten akurat japoński mógłby czyścić buty. „In Crisis” nie jest złą płytą – słychać w niej i pasję, i talent, i solidną producencką robotę Billa Metoyera, któy ma na koncie współpracę m.in. z Sacred Reich, Slayerem, Atrophy i Flotsam and Jetsam. Ale oryginalności specjalnie tu nie ma. Wiem, takie są wymagania gatunku, ale każdy, kto choć trochę słuchał w życiu death metalu, niemal wszystko, co na „In Crisis” się znalazło, już usłyszał. Zagrane w obłąkańczym tempie kawałki i studzienny wokal Kenjiego Sato zlewają się w jedną całość, a poszczególne utwory – z małymi wyjątkami – odróżnić od siebie trudno. Encyclopaedia Metallum ma przy opisach poszczególnych zespołów bardzo przydatną rubrykę pod hasłem „Lyrical themes”. W przypadku Defiled pojawiają się tam hasła następujące: vengeance, wrath, anger, domination, hatred. Doskonałe uzupełnienie obrazu muzyki Japończyków.
Może wpływ na to wszystko miało zamieszanie w szeregach Defiled. Poprzedni album ukazał się osiem lat temu, wielu fanów zdążyło pewnie już o grupie zapomnieć, a z oryginalnego składu ostał się jeno gitarzysta Yusuke Sumita. Nie mam szczerze mówiąc pojęcia, jaki to miało wpływ na muzykę grupy – na krążku „Divination” (2003) to Sumita jest wymieniony jako kompozytor większości utworów, ale aranżacje są przypisane całemu zespołowi. I to był dobry album.
A nowy dobry już nie jest. To raczej ciekawostka, do posłuchania dwa, trzy razy i zapomnienia. Do czasu, gdy Defiled znów postanowi o sobie przypomnieć. Ja jednak na ten moment specjalnie czekać nie będę.

czwartek, 27 stycznia 2011

Sinister Six 2010

Po reaktywacji Castrum Doloris zasadniczo będzie blogiem muzycznym, ale od czasu do czasu wróci na jego łamy horror. Ot, jak w tym przypadku, czyli trzecim z rzędu – i prawdopodobnie ostatnim – podsumowaniu ubiegłego roku. Tym razem sześć najlepszych filmów grozy i okolic 2010. Założenie jest proste: filmy musiały w zeszłym roku trafić do kin, co eliminuje rynek DVD, czasem ze stratą dla widzów, a także pozwala, by w zestawieniu znalazły się produkcje z lat wcześniejszych.
Łatwiej byłoby pewnie wybrać szesnaście horrorów, których oglądać nie należy – w tym wszystkie kontynuacje, może poza drugą częścią „Zejścia”, oraz większość remake'ów. Większość, bo akurat remake moją listę otwiera...

1. POZWÓL MI WEJŚĆ
(Let Me In)
reżyseria: Matt Reeves
Wielka Brytania/USA, 2010

Tak pisałem w „Kulturze”, zacytuję więc samego siebie:
A jednak. Hollywood jest jeszcze w stanie nakręcić film o wampirach. PRAWDZIWY film o wampirach, a nie łzawą historyjkę o upudrowanych histerykach błyszczących w promieniach słońca. Potrzeba było jednak brytyjskiego desantu, żeby to udowodnić. „Pozwól mi wejść” to bowiem pierwszy od ponad trzydziestu lat film wyprodukowany przez legendarne angielskie studio Hammer Films, które w latach 50. i 60. stylowymi, gotyckimi obrazami zdominowało światowe kino grozy. I choć z klimatu dawnych filmów Hammera niewiele tu zostało, trudno byłoby sobie wyobrazić lepszy powrót na rynek.
Film Matta Reevesa to już druga adaptacja świetnej powieści Johna Ajvide Lindqvista. Reżyser przyznawał, że nie wie, dlaczego kręci ten film, skoro oryginał (nakręcony zaledwie dwa lata wcześniej) był bardzo dobry. Ta niewiedza nie przeszkodziła mu na szczęście w pracy – jego film to, zwłaszcza na tle większości hollywoodzkich horrorów, rzecz znakomita.
A jednocześnie nie jest to seans dla wielbicieli krwawych jatek spod znaku „Piły”. Spokojnie poprowadzona opowieść o przyjaźni kilkunastoletniego Owena (Kodi Smit-McPhee, znany z „Drogi”) i tajemniczej Abby (Chloe Moretz, czyli Hit Girl z komiksowego „Kick-Ass”) nie ma w sobie ani odrobiny efekciarstwa. Reeves unika gwałtownych scen rozlewu krwi, skupiając się przede wszystkim na budowaniu relacji między bohaterami, stopniowaniu napięcia, kreowaniu niepokojącej atmosfery. Nie lada to sztuka w czasach, gdy publiczność w kinie gatunkowym szuka przede wszystkim mocnych wrażeń. Reeves takie ryzyko podjął. I wygrał.
„Pozwól mi wejść” to bowiem horror właściwie pozbawiony grozy, a jeśli już, to nie wypływa ona z obecności zjawisk nadprzyrodzonych, a raczej z lęku przed dojrzałością i budzącą się seksualnością. Sprawa to zresztą ryzykowna, skoro dotyczy dwunastolatków, ale opowiedziana bez niepotrzebnych przerysowań. Wielka w tym zasługa dwojga młodych aktorów – oboje grają fantastycznie, spychając w cień partnerujących im hollywoodzkich weteranów: Richarda Jenkinsa i Eliasa Koteasa. Oboje powoli odkrywają emocje i sekrety swoich bohaterów, opowieść spod znaku grozy zamieniając w subtelną, chwilami przejmująco piękną historię przyjaźni i poświęcenia.
I jeszcze jedno: wraz z premierą filmu Reevesa do kin ponownie trafia szwedzka wersja „Pozwól mi wejść” wyreżyserowana przez Thomasa Alfredsona. Łatwo o pomyłkę, ale z drugiej strony, na którykolwiek z filmów Państwo traficie, nie będzie to czas stracony. Najlepiej zresztą obejrzeć oba.

2. PIĄTY WYMIAR
(Triangle)
reżyseria: Christopher Smith
Wielka Brytania/Australia, 2009

Znów autocytat z „Kultury”:
Trudno o bardziej banalny punkt wyjścia: grupa przyjaciół wybiera się w krótki rejs po Atlantyku. Na otwartym oceanie nagle dostają się w środek gwałtownej burzy, która niszczy doszczętnie ich jacht. Rozbitkowie szybko zostają uratowani – zabiera ich na pokład przepływający w pobliży statek pasażerski. Tyle że okręt jest całkowicie opustoszały, a choć nigdzie nie ma żywej duszy, pasażerowie z przypadku zaczynają ginąć w tajemniczych okolicznościach. A później wracają, nie pamiętając niczego z tragicznych wydarzeń. Kluczem do rozwiązania zagadki wydaje się Jess (bardzo dobra Melissa George, znana m.in. z „Mulholland Drive” Davida Lyncha), skrywająca mroczny sekret matka autystycznego chłopca.
Reżyser Christopher Smith (Brytyjczyk, ale film w całości został nakręcony w Australii) wie, w jaki sposób utrzymać uwagę widzów. Miesza logikę snu z elementami klasycznego thrillera i brutalnego slashera, ale większy nacisk kładzie na psychologię bohaterów niż szokowanie krwawymi efektami specjalnymi.
Smith zresztą po raz kolejny udowadnia, że należy do najciekawszych młodych twórców kina grozy. Znamy już jego wcześniejsze filmy: „Lęk” i krwawą komedię „Redukcja”, na polską premierę czeka zaś świetna „Czarna śmierć”. Każdy z jego filmów korzysta ze sprawdzonych schematów horroru, ale jednocześnie je odświeża, podaje w nowej, atrakcyjnej formule. W „Piątym wymiarze” można odnaleźć echa zarówno „Martwej ciszy” Philipa Noyce'a czy „Statku widma”, jak i serialu „Z archiwum X”. Smith jednak wszystkie te elementy potrafi poukładać w nowy, zaskakujący sposób. We współczesnym kinie grozy, zdominowanym przez niezliczone remake'i i sequele, to już wystarczająco dużo.

3. OSTATNI EGZORCYZM
(The Last Exorcism)
reżyseria: Daniel Stamm
USA/Francja, 2010

Zazwyczaj z niechęcią patrzę na filmy – zwłaszcza filmy grozy – które udają autentyczny materiał, zarejestrowany „na żywo”, cudem odnaleziony. Są świetne wyjątki: „Blair Witch Project”, „Projekt: Monster”, „[REC]” i jeszcze parę by się pewnie znalazło. Po „Ostatnim egzorcyzmie” nie spodziewałem się wiele, stąd może moje zaskoczenie – to naprawdę niezły horror, zwłaszcza, że przez większość czasu wodzi widzów za nos. I udaje, że nie jest tym, czym jest. Czyli horrorem.
Podobał mi się pomysł, by główny bohater udowadniał, że egzorcyzmy to blaga, sprawdził się pomysł z reportażem egzorcyzmom poświęconym, mało znani aktorzy też dali radę. Jest i śmiesznie, i strasznie, i przede wszystkim dość emocjonująco. A najbardziej w tym wszystkim przerażający jest obraz religijnego fanatyzmu – rzecz, jak możemy często obserowować to na własne oczy – wcale nie przynależna jedynie Amerykanom.

4. POGRZEBANY
(Buried)
reżyseria: Rodrigo Cortes
Hiszpania/USA/Francja, 2010

„Kulturze” oddam głos raz jeszcze:
„Pogrzebany” to jeden z lepszych thrillerów ostatnich lat, choć widzowie, którzy cierpią na klaustrofobię, pewnie nie wytrzymają na nim piętnastu minut.
Pamiętacie Państwo znakomitą scenę z filmu „Kill Bill” Quentina Tarantino? Tę, w której grana przez Umę Thurman Panna Młoda zostaje żywcem zakopana w trumnie? Przez kilka minut słuchać tylko głos aktorki i dźwięki świadczące o jej próbach wydostania się ze śmiertelnej pułapki. „Pogrzebany” zaczyna się identyczną sceną.
Panna Młoda wydostała się z trumny dzięki niezwykłym umiejętnościom walki wręcz. Paul Conroy (bardzo dobry Ryan Reynolds) nie występuje jednak w filmie Tarantino. Do dyspozycji ma jedynie telefon komórkowy, zapalniczkę i piersiówkę z whisky. I jakieś dwie godziny, żeby zorganizować pomoc – szybko bowiem dowiadujemy się, że został uprowadzony w Iraku dla okupu i zakopany gdzieś na środku pustyni. Jeśli porywacze nie dostaną pięciu milionów dolarów, Paul zostanie pogrzebany na zawsze.
Hiszpański reżyser Rodrigo Cortes postawił na doznania ekstremalne. Przez półtorej godziny kamera nie opuszcza trumny, w której został pochowany Paul. Cała akcja skupia się więc na nim, na jego coraz bardziej rozpaczliwych próbach skontaktowania się ze światem zewnętrznym, na dramatycznej walce z czasem.
Duszny, klaustrofobiczny obraz, chwilami trudny do wytrzymania. Budzi głęboko skrywane lęki. Przyzwyczailiśmy się do filmów akcji, w których wszystko co chwilę wybucha, pociski gwiżdżą w powietrzu, a pojedynek dobrych i złych kończy zazwyczaj spektakularne mordobicie. Na ich tle „Pogrzebany” robi piorunujące wrażenie.

5. WROTA DO PIEKIEŁ
(Drag Me to Hell)
reżyseria: Sam Raimi
USA, 2009

Sam Raimi odpoczywa od superprodukcji i po trzech „Spider-Manach” wraca do gatunku, który przyniósł mu status twórcy kultowego. Wiadomo, pieniędzy miał więcej niż w czasach, gdy kręcił „Evil Dead”, efekty specjalne są lepsze, ale to ideowo podobne połączenie horroru i groteski. „Wrota do piekieł” są momentami tak zabawne, że trudno powstrzymać ataki śmiechu, ale jednocześnie parę razy podskoczyłem w fotelu podczas seansu. Schemat zgrany jak kino grozy: klątwa zmienia życie młodej kobiety w piekło. Ale Raimiemu udaje się wycisnąć z tego maksimum fajności. Cieszy też, że niektórym dawnym mistrzom taniego horroru udaje się utrzymać dobrą formę. Taki Wes Craven chyba już zapomniał, jak się kręci niezłe filmy. Choć na czwarty „Krzyk” jednak czekam.

6. THE BOX. PUŁAPKA
(The Box)
reżyseria: Richard Kelly
USA, 2009

Wahałem się nad szóstą pozycją na liście, chciałem nawet zrezygnować, ale tytuł posta „Sinister Six” zobowiązuje. Słyszał ktoś kiedyś o „Sinister Five”? Chyba nie. Kandydatów było nie tak znowu wielu: „Zejście 2”, „Wyspa tajemnic” (wiem, że to nie horror, ale z poetyki grozy Scorsese skorzystał tam parę razy), może hiszpańska „Wyspa zaginionych”. Stanęło na „Pułapce”. To też nie do końca horror, raczej science fiction, jeśli już mamy trzymać się gatunkowych określeń. A na dodatek gra w nim Cameron Diaz, co niemal automatycznie powinno eliminować film z listy najlepszych. Ale po pierwsze, nigdy nie zapomnę Richardowi Kelly'emu „Donniego Darko” - za ten film ma u mnie plusa na zawsze. Po drugie, jest w „Pułapce” fajny, złowieszczy pomysł wyjściowy. I jest jeszcze bardziej złowieszczy Frank Langella. A dla gościa, który był – obok Christophera Lee i Beli Lugosiego – najlepszym Draculą w historii kina, warto się zdecydować na seans. Arcydzieło to nie jest, ale wybór i tak był mikry. W przypadku horrorowej klęski urodzaju Kelly na tę listę by się nie załapał.

środa, 26 stycznia 2011

Not from hell 2010

To z rozpędu jeszcze jedno podsumowanie – znacznie mniejsze, ale nie zawierające w sobie heavy metalu, więc i płyt znacznie mniej słuchałem. Mam też świadomość, że wielu wartościowych, dobrych, bardzo dobrych i znakomitych albumów ubiegłego roku nie słyszałem i pewnie szybko tych zaległości nie nadrobię. Trudno. Oto osiem niemetalowych płyt, które zrobiły na mnie największe wrażenie w 2010 roku.
Niektóre zaskoczyły mnie samego.

1. AMERICAN VI: AIN'T NO GRAVE
Johnny Cash
American

Ten album ukazał się trzy dni przed 78. rocznicą urodzin Johnny'ego Casha. Piosenki leżały w szufladzie od siedmiu lat. Rick Rubin wyciąga je po kolei i wypuszcza na krążkach z serii „American”. Szósty ponoć jest ostatnim, ale ja mam cichą nadzieję, że coś się tam jeszcze znajdzie. Wiadomo, pośmiertnie wydaje się najczęściej odrzuty, skrawki, resztki, byle tylko wyszarpać jeszcze parę dolarów od fanów spragnionych choćby iluzorycznej obecności gwiazdora. Wystarczy spojrzeć, co dzieje się z Michaelem Jacksonem – album „Michael” jest takim gniotem, że Jackson żywy nigdy by się pod nim nie podpisał.
Ale z Cashem jest jakoś inaczej. Jakby ten człowiek był fizycznie niezdolny do nagrania słabej piosenki. Brał na warsztat własne utwory, brał – w przypadku „American” to przecież większość – cudze i grał tak, że dech zapiera. Na „szóstce” nie ma może tak wielkiego hitu, jakim była Cashowa wersja „Hurt” NIN. Ale są piękne, przepiękne piosenki Sheryl Crow, Krisa Krisstoffersona, Boba Nolana.
I przyprawiające o dreszcze słowa otwierającej album piosenki: „There ain't no grave gonna hold my body down / When you hear that trumpet sound / Gonna get up out of the ground / There ain't no grave gonna hold my body down”.
Brakuje mi takiego gościa jak Johnny Cash, naprawdę.

2. ONE-ARMED BANDIT
Jaga Jazzist
Ninja Tune

Norwegia po raz pierwszy. OK, na tej liście też po raz ostatni, Norwegowie rządzili w ubiegłym roku sceną metalową, tu znalazło się więc miejsce wyłącznie dla ensemblu Jaga Jazzist. „One-Armed Bandit” ujął mnie przede wszystkim kapitalnym, przestrzennym brzmieniem (dziewięcioosobowy skład robi jednak wrażenie). Uwielbiam rozbuchane kompozycje Jaga Jazzist, i to, że przypominają mi czasami muzykę do filmów kryminalnych z lat 70. I że Norwegowie potrafią tak bez żadnego zgrzytu wymieszać jazz, elektronikę i odrobinę rocka progresywnego. I wcale nie wychodzi to pretensjonalnie i wydumanie – to muzyka lekka, łatwa, ale przy tym piekielnie wprost inteligentna. Rzadko słucham podobnych płyt, ale zawsze wiedziałem, że jeśli chce się spróbować, to warto sięgnąć po rzeczy wydawane przez Ninja Tune (że przypomnę choćby wrocławski duet Skalpel). Nie zawiodłem się i tym razem.

3. GRINDERMAN 2
Grinderman
Mute Records/ANTI-

Pieprzony Nick Cave. Czego się nie dotknie, to wychodzi co najmniej dobrze. A z reguły wychodzi doskonale. I od paru lat ma świetną serię: pierwszy album Grindermana, „Dig, Lazarus, Dig” nagrane z Bad Seeds, a teraz „Grinderman 2”. Ciekawe, co wyda w tym roku i chociaż wydaje mi się, że ciężko mu będzie taką serię utrzymać, to jednak wcale się nie zdziwię, jeśli znów nagra rewelacyjny album.
Drugi „Grinderman” jest nawet lepszy niż debiut tegoż zespołu. Niby z jednej strony jakby nieco łagodniejszy, ale z drugiej – brzmi bardziej brudno, garażowo, opętańczo. Fascynująco. Cave musi się pewnie chwilami czuć jak ten wilk z okładki płyty – od dawna na salonach, wszyscy chcą go zagłaskać na śmierć, proszę, nawet jakiś koleżka z Polski, co to na co dzień słucha o szatanach i innych takich, pisze jaki to ten Cave ach i och. A ten cholerny Australijczyk ma w sobie jeszcze niezgłębione pokłady wściekłości, muzycznego geniuszu, który przez kilkadziesiąt lat kariery wcale się nie wyczerpał, tylko kipi i kipi, aż w końcu eksploduje.
Cave, jako ten wilk właśnie, jeszcze będzie kąsał.
Do krwi.

4. THE DISSENT OF MAN
Bad Religion
Epitaph

Przyznaję, straciłem Bad Religion na parę lat z oczu, wiedziałem, że chłopaki się nie poddają, ale nowych płyt ani specjalnie nie słuchałem z wypiekami na twarzy, ani nie czekałem, co się u Grega Graffina i spółki wydarzy. Poprzedni album „New Maps of Hell” jakoś mną nie ruszył, za to „The Dissent of Man” – jak najbardziej. Jasne, to cały czas stare, dobre Bad Religion, wiele się nie zmienia – cały czas fajne, melodyjne kompozycje, sporo punkowe i rock'n'rollowej energii, wszystko jak trzeba. A jednak chwyta – „The Day That the Earth Stalled” czy „The Resist Stance” to naprawdę kawałki, których kalifornijskim weteranom mogą pozazdrościć młodsi koledzy.
Może to też niestety oznaczać, że się starzeję. Kilka dni temu usłyszałem nowy album UK Subs – brzmi, jakby był nagrany 35 lat temu, jakby Subsi zatrzymali się w rozwoju na etapie debiutu The Clash. I, cholera, podoba mi się. Tak jak Bad Relgion, choć to muzyka bez porównania inteligentniejsza, niż nagrania UK Subs.
Tak, to musi być starość.

5. BETWEEN TWO LUNGS
Florence + The Machine
Island

Uskuteczniam oszustwo. Nieduże, ale zawsze – „Lungs”, debiutancki album Florence Welch, ukazał się w 2009 roku. Ale po pierwsze, wtedy nie zrobiłem podsumowania płyt niemetalowych, a po drugie, Florence wyszła naprzeciw moim oczekiwaniom i wydała „Lungs” ponownie – tym razem w wersji dwupłytowej jako „Between Two Lungs”, dzięki czemu może pojawić się w tym zestawieniu. Przyznaję, dodatkowej płyty posłuchałem raz, większość materiału to nagrania koncertowe, więc więcej do niej nie wracałem. Bo wystarczy mi wersja podstawowa, bardzo fajna mieszanka electro, popu, art rocka i czego tam jeszcze dusza zapragnie. A Florence Welch ma przy tym bardzo fajny głos. Spora dawka muzycznej świeżości, dowód na to, że nowoczesny pop może być i ambitny, i do zabawy, i do posłuchania w każdej chwili.

6. PRĄD STAŁY/PRĄD ZMIENNY
Lao Che
Rockers Publishing

Lao Che zrobili sobie wielką krzywdę za pomocą płyty „Powstanie warszawskie”. Płyty nota bene znakomitej, ale wielu postrzegać zaczęło płocki zespół jako wyrazicieli młodej myśli patriotycznej, utożsamiając własną głupotę z hołdem złożonym powstańcom przez bardzo utalentowany zespół. Lao Che więc nie grywa już na koncertach materiału z „Powstania...” zbyt chętnie, za to skutecznie próbuje od historycznej (wcześniej mieli na koncie również znakomite „Gusła”) etykietki uciec. Najpierw był świetny „Gospel”, a w zeszłym roku doskonały „Prąd stały/prąd zmienny”. Pierwszy krążek, który nie był – co podkreślali wszyscy bodaj recenzenci – koncept albumem.
Oj, narzekali niektórzy, że to już nie to samo, że gitar za mało, a elektroniki za dużo, że to, że tamto, że sramto, kompletnie nie rozumiejąc chyba, na czym polega rozwój. Lao Che rozwija się pięknie, piosenki wciąż nagrywa fantastyczne, teksty – poezja czysta. A że mnie gitarowo? I co z tego, nigdy nie mianowali się odnowicielami rocka. Robią, co chcą i jak chcą. I bardzo dobrze. Respekt.

7. DANGER DAYS
My Chemical Romance
Reprise

Napisałem w „Kulturze” tak oto: Z pozoru My Chemical Romance to zespół, jakich wiele. Trochę zaczerpnęli z estetyki emo, nieco od brytyjskich kapel w rodzaju Franza Ferdinanda, odrobinę z dance-punkowych dokonań !!! czy Yeah Yeah Yeahs. Tyle że nie każdy młody zespół zaryzykowałby tak odważny krok, jak nagranie koncept albumu inspirowanego muzyką Queen (a na dodatek zaproszenie Lizy Minnelli do zaśpiewania w jednym z utworów) – a taka była poprzednia płyta My Chemical Romance „The Black Parade” z 2006 roku. Trzeci krążek zespołu stał się przełomem w jego karierze.
Poprzeczka została więc postawiona bardzo wysoko, ale My Chemical Romance ani myśleli ją przeskakiwać. „Danger Days: The True Lives of the Fabulous Killjoys” nie rozwija ani muzycznych pomysłów, ani aranżacji „The Black Parade”. Wraca za to do radosnej, niczym nieskrępowanej rockowej energii, podbijanej rytmami rodem z dyskotek, ale zagranej z iście punkową zadziornością i werwą.
To również kolejny koncept album w dorobku My Chemical Romance, tym razem opowiadający komiksową, futurystyczną historię tytułowych Fabulous Killjoys – czwórki wyjętych spod prawa herosów, walczących ze złowrogą korporacją Better Living Industries (BL/ind). Temu pomysłowi podporządkowana została zresztą cała kampania promocyjna – jeszcze przed premierą albumu ruszyła strona internetowa Better Living (www.betterlivingindustries.jp), ani słowem nie wspominająca o płycie, za to obiecująca nowe, lepsze życie. W teledyskach do promujących krążek singli „Na Na Na (Na Na Na Na Na Na Na Na Na)” (już za sam tytuł polubiłem tę piosenkę) oraz „SING” muzycy My Chemical Romance wcielają się oczywiście w role Fabulous Killjoys, zaś ich arcywroga Korsego, szefa BL/ind, zagrał znakomity scenarzysta komiksowy Grant Morrison. Lider zespołu Gerard Way już kilka lat wcześniej wyrażał swój podziw dla Morrisona, przyznając, że inspirował się jego twórczością pisząc własną serię komiksową – uhonorowaną prestiżową Nagrodą Eisnera „The Umbrella Academy”.
Myliłby się jednak każdy, kto w pomyśle na „Danger Days” widziałby jedynie popkukturową sieczkę. Owszem, na albumie można znaleźć odniesienia do anime i japońskich monster-movies („Destroya”), ale to także hołd dla antyutopii w stylu „Roku 1984” Orwella czy legendarnego obrazu „Znikający punkt” (pojawiający się na płycie DJ zwany Dr. Death Defying to oczywisty odpowiednik filmowej postaci Super Soula). A i happy endu po historii Fabulous Killjoys spodziewać się nie należy – mimo przyjętej konwencji My Chemical Romance nie opowiadają bajeczek dla grzecznych dzieci.
Być może dlatego odrzucili też propozycję nagrania piosenki na ścieżkę dźwiękową filmu „Saga Zmierzch: Księżyc w nowiu”. – Wielu ludzi naokoło mówiło: „Na miłość boską, nagrajcie ten cholerny kawałek” – wspominał w jednym z wywiadów Gerard Way. Odmówili, choć niejeden zespół dałby się posiekać za to, że jego utwór znalazłby się na płycie, której słuchają wszystkie zakochane w Robercie Pattinsonie nastolatki. Ot, cała filozofia My Chemical Romance. Komercyjni niezależni.

8. GRANDA
Monika Brodka
Sony Music

Dostałem do zrecenzowania Grandę Brodki i pomyślałem, że to chyba żart! Przecież blog miał dotyczyć polskiej muzyki rockowej, nigdy nie myślałem, że znajdzie się na nim miejsce dla popowej płyty! To nie moje klimaty, kompletnie nie moje!
To nie ja napisałem. To napisał autor bloga Muzykowisko. Tyle że ja się pod tym podpisuję obiema rękoma. „Brodka to nie moje klimaty, nigdy, spierdalaj” – tyle mniej więcej usłyszał ode mnie mój były redakcyjny kolega Marcin, gdy powiedział: „Posłuchaj tej płyty”.
Ale posłuchałem. I odjechałem.
To nie jest wybitny album, jak chcieliby niektórzy entuzjaści. Ale jest bardzo, naprawdę bardzo dobry. OK, brzmi jak solowe rzeczy Nosowskiej, choć sama Brodka przed taką opinią się broni w wywiadach. Ale to nie wstyd. Solowe rzeczy Nosowskiej są fajne w przeciwieństwie do płyt Heya. No, może oprócz ostatniej, ale ostatnia płyta Heya brzmi jak solowe płyty Nosowskiej.
A Brodka brzmi tylko trochę jak Nosowska, a bardziej jak Brodka, która wreszcie odnalazła swój styl. I dojrzała na tyle, że wytwórnia przestała jej stawiać warunki i kreować na gwiazdkę pop-sceny. To Brodka postawiła na swoim i nagrała inaczej, lepiej, fajniej, bogaciej.
Kiedyś była dla mnie synonimem kreowanej przez rynek gwiazdki – wygrała „Idola”, głos miała zawsze fantastyczny, ale wytwórnia próbowała nią manipulować, choć wiele na tym nie ugrała. A Brodka okazała się silniejsza. I dobrze.
Nie tylko jest ładna, nie tylko ma fajny głos, ale na dodatek sprawiła, że na jej kolejny album będę teraz czekał. Ot, zagadka wszechświata.