wtorek, 1 lutego 2011

Złamani, posklejani

THE HYMN OF A BROKEN MAN
Times of Grace
Roadrunner
2011
***
Nasz człowiek w Ameryce, Adam Dutkiewicz, najwyraźniej nie lubi się nudzić. Cały czas działa w szeregach Killswitch Engage, produkuje niezliczoną ilość płyt, biorąc tym samym na siebie odpowiedzialności za brzmienie sceny metalcore'owej, a teraz z kumplem po fachu Jesse'em Leachem (kiedyś również Killswitch Engage, dziś The Empire Shall Fall) debiutuje jako Times of Grace.
Debiut to jak na dzisiejsze warunki mocno spóźniony, bo Dutkiewicz zaczął podobno prace nad materiałem już w 2007 roku, gdy leżał w szpitalu po operacji pleców (ciekawe, czy to stąd „Broken Man” w tytule płyty). Pierwsze numery Times of Grace nagrywali już rok później, ale premiera debiutanckiej płyty cały czas się przesuwała, a to z powodu zobowiązań muzyków wobec macierzystych formacji, a to ze względów promocyjnych termin wydania zmieniał Roadrunner.
Ale wreszcie jest i zachodnia prasa generalnie dostała na punkcie Times of Grace fioła. Brytyjski „Metal Hammer” uznał „The Hymn of a Broken Man” za album miesiąca, serwis Artistdirect wystawił jej najwyższą notę, a głosy krytyki raczej są w mniejszości.
Przyznaję, nieco mnie ten entuzjazm dziwi. Zwłaszcza, jeśli przypomni się dumne zapowiedzi Dutkiewicza, że „wszystkie metalowe oczekiwania słuchaczy są niewłaściwe, będziemy przesuwać granice gatunku”. Albo lider Times of Grace za bardzo uwierzył w swoje siły, albo granice gatunku zostały już tak daleko przesunięte, że dalej się po prostu nie da. Co zresztą może być prawdą – metalcore pożera swój własny ogon, coraz częściej flirtując z jakimiś emo-potworkami (czego przykładem nowa płyta Architects, którą opiszę kiedy indziej, bo na razie muszę cierpliwie poczekać, aż ukaże się moja recenzja w „Machinie”). Bronią się jedynie Niemcy, ale i oni – choćby Caliban, Heaven Shall Burn, Neaera – coraz częściej idą raczej w stronę melodyjnego deathu, opuszczając wygodne metalcore'owe poletko.
„The Hymn of a Broken Man” nie jest przy tym złą płytą. Ale nie jest też płytą dobrą. Jest za to albumem bardzo nierównym. Słuchając go przeszedłem od fazy totalnego zachwytu, po totalne rozczarowanie, by znów wrócić do zachwytu i wreszcie się nieco uspokoić. Uśredniły się emocje, uśredniła się ocena.
Zachwyt pojawił się na początku. Otwierający album singiel „Strength in Numbers”, oparty na marszowym rytmie, spodobał mi się tak bardzo, że słuchałem go kilkanaście razy z rzędu, zadowolony, że oto mamy nową gwiazdę na horyzoncie. Otrzeźwienie przyszło, gdy postanowiłem jednak dać szansę kolejnym numerom, a wtedy powiało sztampą i nudą. Jest tu wszystko, co na metalcore'owej płycie może mi się podobać: świetne, techniczne granie, ciekawe rozwiązania, dobre riffy. Ale jest też tu wszystko, co potwornie działa mi na nerwy: melodyjne, czysto śpiewane refreny, zagrania pod małoletnią publikę, jakiś niedobry koniunkturalizm. Nie byłoby w tym jeszcze nic złego, zasadniczo większość zespołów, które lubię, gra pod publikę (z czegoś trzeba żyć), ale tu po prostu czuć to na kilometr. Times of Grace chcieliby mieć energię Killswitch Engage, przebojowość StoneSour i moc Parkway Drive, ale wszystkiego mają co najwyżej w połowie. A na dodatek potrafią dorzucić częściowo akustyczny koszmarek w stylu Mr. Big.
Co zostaje po przesłuchaniu „The Hymn...”? Oczywiście „Strength in Numbers”, świetne „End of Days” – gitarowa ballada złamana wściekłym refrenem i jeszcze parę innych numerów. Na tyle dużo, żeby czekać na kolejną płytę zespołu, ale nie będzie to bynajmniej oczekiwanie niecierpliwe.
Na koniec przyznam, że ja jednak „Times of Grace” lubię. Pod warunkiem, że mówimy o płycie Neurosis.

Brak komentarzy: