wtorek, 6 stycznia 2009

Jakiś potwór tu nadchodzi

Tak jak ponad dekadę temu Polacy masowo zaczęli pisać fantasy, tak teraz coraz częściej decydują się, by czytelników straszyć. Ostatni rok przyniósł prawdziwy wysyp dobrych polskich horrorów. Chciałoby się powiedzieć: nareszcie

Trudno o bardziej pogardzany gatunek literacki. Horror to brzydkie, ułomne dziecko literatury, które zdaniem większości krytyków (i sporej części czytelników) należałoby zamknąć w szafie i co najwyżej dokarmiać ukradkiem. Ale – jak na porządną opowieść grozy przystało – drzwi do szafy nie zawsze są dobrze domknięte… Czasem nawet najbardziej zatwardziały krytyk nie może oprzeć się pokusie, by przez te uchylone drzwi zerknąć i zbadać, co kryje się w ciemnościach.

Wczoraj
Horror nigdy nie zdetronizuje królującego od paru lat w polskiej literaturze popularnej kryminału. Jest – łagodnie rzecz ujmując – wstydliwy. Czytany ukradkiem, przyjmowany bez afirmacji, spychany na niższe księgarskie półki. Niby nie jest to w polskiej literaturze terra incognita – elementy tego, co dziś nazwalibyśmy fantastyką grozy, pojawiały się w oświeceniu, romantyzmie i modernizmie, można je znaleźć w dziełach Potockiego, Mickiewicza, Słowackiego i Leśmiana. Dwudziestolecie międzywojenne przyniosło twórczość Stefana Grabińskiego. Groza czaiła się nawet w miejscach najmniej spodziewanych, jak choćby w historycznych „Krzyżowcach” Zofii Kossak-Szczuckiej. Dziś – w pełni świadomie – z estetyki horroru korzystają najważniejsi twórcy literatury popularnej, od Sapkowskiego po Dukaja. Ale dopiero w ostatnich paru latach literacki horror zaistniał u nas jako pełnoprawny gatunek. Do głosu doszło pokolenie pisarzy dwudziesto-, trzydziestoparoletnich, którzy nie tylko mają do opowiedzenia ciekawe historie, ale bezczelnie wysuwają się z nimi przed szereg, wpychają się może nie na literackie salony, ale przynajmniej na listy bestsellerów, próbują zaburzyć spokój mainstreamu. Nie potrzebują niszy, którą można zagospodarować, ale szukają drogi do ekspansji. Trudne to zadanie, ale – jak się przynajmniej wydaje – wykonalne. Sukcesy książek Łukasza Orbitowskiego i Jarosława Grzędowicza są tego najlepszym dowodem.

Dziś
Orbitowski (rocznik 1977) już teraz jest – nie waham się użyć tego stwierdzenia – najważniejszym autorem w historii polskiego horroru. Owszem, na jego korzyść działa również mniej niż skromna tradycja gatunku nad Wisłą. Ale nie tylko. Dopracowana w szczegółach, wielobarwna, przełamująca konwencje proza krakowskiego pisarza doskonale broni się nawet wtedy, gdy zapomnimy o gatunkowych stereotypach. „Tracę ciepło” (2007) przeraża, ale jest jednocześnie świetnie skonstruowaną powieścią psychologiczną, a na dodatek jednym z najlepszych w polskiej literaturze opisów przemian społeczno-obyczajowych lat 80. i 90. Napisane do spółki z Jarosławem Urbaniukiem dwa tomy cyklu „Pies i klecha” łączą grozę z groteską i celną obserwacją polskiej rzeczywistości. Orbitowski jest też krytykiem, eseistą (udało mu się przy tym wyjść poza „branżowe” getto – jego teksty publikują m.in. „Lampa i iskra boża” oraz „Mówią wieki”) i okazyjnie redaktorem w wydawnictwie Red Horse, gdzie opiekuje się – oczywiście – powieściami grozy. Nawet jeśli drogę wśród tłumu pisarzy parających się w naszym kraju szeroko pojętą fantastyką musiał wyrąbać sobie kilofem, udowodnił, że można. I przede wszystkim, że warto. I to właśnie pod jego opieką redakcyjną pierwsze książki wydało w ubiegłym roku dwóch najciekawszych autorów nowej fali horroru – Jakub Małecki i Łukasz Śmigiel.
Polscy autorzy nie do końca potrafią uwolnić się spod wpływu zachodnich twórców, a te inspiracje nie zawsze im służą (taki choćby „Skarb w glinianym naczyniu” Mariusza Kaszyńskiego był niezbyt udaną próbą przeniesienia stylu Stephena Kinga w polskie realia). Podobnej pułapki nie uniknął Łukasz Śmigiel – każde z opowiadań zamieszczonych w jego debiutanckim zbiorze „Demony” nosi wyraźne piętno fascynacji anglosaskim horrorem, do tego stopnia, że akcję większości z nich autor umieścił w Stanach Zjednoczonych. Zestaw to wskutek tego dość nierówny, choć widać, że Śmigielowi nie brakuje pomysłów, a niektóre (jak kapitalne „Dekathexis”, rozgrywające się w realiach alternatywnej historii opowiadanie o zombi) aż prosiłyby się o rozwinięcie w formie powieściowej. Jego proza nie jest niczym więcej jak zgrabną grą z konwencją horroru, barwnym przeglądem wszelkiego rodzaju subgatunków grozy. Na tyle jednak obiecującym, że na jego kolejne dokonania warto czekać. Choć zdecydowanie posłużyłoby tekstom Śmigiela przeniesienie akcji w rodzime realia.

Tu i teraz
W horrorach największy niepokój budzi bowiem ingerencja Nieznanego w świat, który dobrze znamy: warszawskie blokowisko („Domofon” Zygmunta Miłoszewskiego), krakowskie zaułki (Orbitowski), zakurzone i brudne ulice Katowic („Ciemność płonie” Jakuba Ćwieka; swoją drogą co za przewrotny pomysł, by katowicki Dworzec Główny, pewnie najbardziej przerażające miejsce na całym Górnym Śląsku, uczynić jedynym azylem dającym schronienie przed złem). Podobnym tropem podąża Jakub Małecki, który akcję swoich powieści umieszcza w Poznaniu. Jego pierwsza książka „Błędy” (2008) nie była wolna od, nomen omen, debiutanckich błędów, ale zwiastowała narodziny talentu. Szczęśliwie potwierdzonego „Przemytnikiem cudu”.
U Małeckiego groza wdziera się w ponure, przytłaczające życie bohaterów niepostrzeżenie. Przede wszystkim dlatego, że ich codzienność – koszmarna praca w korporacji czy opieka nad umierającą matką – bywa gorsza niż wymyślne, nadnaturalne zagrożenie. Zło przybiera w „Przemytniku cudu” różne oblicza: jest groteskowe jak grasujący w poznańskich autobusach psychopata obcinający ludziom stopy; uwodzicielskie jak tajemniczy guru Bogdan; zwyczajne i przerażające swoją bezinteresownością. Małecki udanie miesza horrorowe konwencje, z całej palety używanych motywów buduje nową miejską mitologię. Jest przy tym obdarzony dużą wizualną wyobraźnią, a niektóre jego pomysły (krwawiące ulice pokryte skórą), mogłyby się zrodzić w głowie Clive’a Barkera. Znakomicie kreśli postaci bohaterów, podsłuchuje język ulicy, udowadnia, że szara polska rzeczywistość jest idealną scenografią dla mrożących krew w żyłach opowieści. „Na to, żeby horror był w stanie funkcjonować, musi dziać się tu i teraz” – pisał we wstępie do antologii opowiadań grozy „Trupojad” Jarosław Grzędowicz. Proza Małeckiego jest tej tezy znakomitą ilustracją.

Tam i wtedy
Wyjątkowo na tym tle prezentują się ostatnie dokonania Jacka Komudy, popularnego autora powieści historyczno-przygodowych, w których fantastyka była bardziej przyprawą niż esencją. Ale już „Herezjarcha” – druga książka, której bohaterem jest Francois Villon – korzysta z konwencji horroru z całym dobrodziejstwem inwentarza. To przy tym proza erudycyjna (opisy średniowiecznego Paryża Komuda zawdzięcza pracom profesora Bronisława Geremka, którego pamięci dedykowana jest książka), swoista chanson de geste, tyle że bohaterem jest nie szlachetny rycerz, ale niepospolity rzezimieszek: złodziej, zabójca i dziwkarz. Z jednej strony Komuda pieczołowicie odtwarza realia Europy wieków średnich, z drugiej – puszcza wodze fantazji, każąc Villonowi rozwiązywać zagadki zaginionych mnichów, terminować u miejskiego kata, a nawet (notabene u boku polskich i litewskich rycerzy) walczyć z hordą żywych trupów. Więc niekoniecznie horror musi dziać się „tu i teraz”, by budzić niepokój i dreszcz emocji. Przynajmniej dopóki za robotę zabiera się pisarz taki jak Komuda, obdarzony dużą wyobraźnią i graniczącą z bezczelnością pewnością siebie.

Jutro
Na razie nic nie wskazuje, by fala wznosząca polskiego horroru miała zacząć szybko opadać. Na ten rok zapowiedziane są już premiery dwóch nowych powieści Orbitowskiego: „Święty Wrocław” i „Ciągle grzeję” (kontynuacji „Tracę ciepło”). Na debiuty wciąż czeka kilku świetnie się zapowiadających autorów, których opowiadania mogliśmy przeczytać w wydawanych w ubiegłym roku antologiach. Drzwi do szafy uchylają się coraz szerzej. Czasami warto do niej zajrzeć. Może się okazać, że chowa się tam co najwyżej kochanek żony, ale wszyscy wielbiciele horroru wiedzą, iż najczęściej czają się tam o wiele gorsze rzeczy.
Śmiało. Wypuśćcie swoje demony.

Tekst ukazał się pierwotnie w "Kulturze", dodatku do "Dziennika" z 2 stycznia.

Brak komentarzy: