niedziela, 30 stycznia 2011

Oda do Zachodu

TRUE GRIT OST
Carter Burwell
Warner Music
2010
****

To był mój pierwszy tegoroczny filmowy zachwyt: „Prawdziwe męstwo”. W wersji braci Coen to film genialny – podobnie jak większość ich filmów, a w przeciwieństwie do pierwszej ekranizacji powieści Charlesa Portisa, w której główną rolę zagrał John Wayne. Pomyślałem więc, że napiszę tu o tym, jak strasznie mi się to nowe „Prawdziwe męstwo” podobało (swoją drogą, książka też świetna, właśnie wyszło polskie tłumaczenie, warto się rozejrzeć). Ale obiecałem sobie, że Castrum Doloris będzie blogiem przede wszystkim muzycznym, więc znalazłem idealny pretekst.
Ten pretekst nazywa się Carter Burwell.
Filmem „Śmiertelnie proste” debiutowali wspólnie, od tamtej pory są nierozłączni. Nawet gdy do „Bracie, gdzie jesteś” Coenowie potrzebowali nieco innej muzyki – kapitalnie przygotował ją wtedy T-Bone Burnett – to i tak Burwell był zatrudniony na planie do napisania paru dodatkowych nutek. A jego współpraca z Joelem i Ethanem owocuje jednymi z najciekawszych soundtracków ostatnich dwudziestu lat.
Ścieżka dźwiękowa do westernu „Prawdziwe męstwo” to kolejny popis talentu Burwella, mistrza krótkich, emocjonalnych perełek muzycznych. Tym razem swoje utwory oparł na XIX-wiecznych hymnach gospel, wplatając w nie elementy tradycyjnego amerykańskiego folku i kompozycji z klasycznych westernów. Może soundtrack do „Prawdziwego męstwa” nie osiąga takiej skali emocji, jak genialna muzyka do „Fargo”, ale piękny, fortepianowy motyw z otwierającego płytę „The Wicked Flee” (i powtarzany później w kolejnych kompozycjach) na długo zapada w pamięć.

Carter Burwell - oficjalna strona

sobota, 29 stycznia 2011

Diabeł w Japonii

IN CRISIS
Defiled
Season of Mist
2011
***

System wierzeń i mitologii Wschodu jest tak skomplikowany, że Japończycy musieli sobie pożyczyć diabła z Zachodu. Przynajmniej muzycznego – Defiled jest bowiem grupą wiernych akolitów wszelakich szatanów z Florydy, by wymienić choćby Obituary, Morbid Angel czy Deicide. Ewentualnie szatanów nowojorskich, jak Cannibal Corpse.
Problem w tym, że zachodnim szatanom ten akurat japoński mógłby czyścić buty. „In Crisis” nie jest złą płytą – słychać w niej i pasję, i talent, i solidną producencką robotę Billa Metoyera, któy ma na koncie współpracę m.in. z Sacred Reich, Slayerem, Atrophy i Flotsam and Jetsam. Ale oryginalności specjalnie tu nie ma. Wiem, takie są wymagania gatunku, ale każdy, kto choć trochę słuchał w życiu death metalu, niemal wszystko, co na „In Crisis” się znalazło, już usłyszał. Zagrane w obłąkańczym tempie kawałki i studzienny wokal Kenjiego Sato zlewają się w jedną całość, a poszczególne utwory – z małymi wyjątkami – odróżnić od siebie trudno. Encyclopaedia Metallum ma przy opisach poszczególnych zespołów bardzo przydatną rubrykę pod hasłem „Lyrical themes”. W przypadku Defiled pojawiają się tam hasła następujące: vengeance, wrath, anger, domination, hatred. Doskonałe uzupełnienie obrazu muzyki Japończyków.
Może wpływ na to wszystko miało zamieszanie w szeregach Defiled. Poprzedni album ukazał się osiem lat temu, wielu fanów zdążyło pewnie już o grupie zapomnieć, a z oryginalnego składu ostał się jeno gitarzysta Yusuke Sumita. Nie mam szczerze mówiąc pojęcia, jaki to miało wpływ na muzykę grupy – na krążku „Divination” (2003) to Sumita jest wymieniony jako kompozytor większości utworów, ale aranżacje są przypisane całemu zespołowi. I to był dobry album.
A nowy dobry już nie jest. To raczej ciekawostka, do posłuchania dwa, trzy razy i zapomnienia. Do czasu, gdy Defiled znów postanowi o sobie przypomnieć. Ja jednak na ten moment specjalnie czekać nie będę.

czwartek, 27 stycznia 2011

Sinister Six 2010

Po reaktywacji Castrum Doloris zasadniczo będzie blogiem muzycznym, ale od czasu do czasu wróci na jego łamy horror. Ot, jak w tym przypadku, czyli trzecim z rzędu – i prawdopodobnie ostatnim – podsumowaniu ubiegłego roku. Tym razem sześć najlepszych filmów grozy i okolic 2010. Założenie jest proste: filmy musiały w zeszłym roku trafić do kin, co eliminuje rynek DVD, czasem ze stratą dla widzów, a także pozwala, by w zestawieniu znalazły się produkcje z lat wcześniejszych.
Łatwiej byłoby pewnie wybrać szesnaście horrorów, których oglądać nie należy – w tym wszystkie kontynuacje, może poza drugą częścią „Zejścia”, oraz większość remake'ów. Większość, bo akurat remake moją listę otwiera...

1. POZWÓL MI WEJŚĆ
(Let Me In)
reżyseria: Matt Reeves
Wielka Brytania/USA, 2010

Tak pisałem w „Kulturze”, zacytuję więc samego siebie:
A jednak. Hollywood jest jeszcze w stanie nakręcić film o wampirach. PRAWDZIWY film o wampirach, a nie łzawą historyjkę o upudrowanych histerykach błyszczących w promieniach słońca. Potrzeba było jednak brytyjskiego desantu, żeby to udowodnić. „Pozwól mi wejść” to bowiem pierwszy od ponad trzydziestu lat film wyprodukowany przez legendarne angielskie studio Hammer Films, które w latach 50. i 60. stylowymi, gotyckimi obrazami zdominowało światowe kino grozy. I choć z klimatu dawnych filmów Hammera niewiele tu zostało, trudno byłoby sobie wyobrazić lepszy powrót na rynek.
Film Matta Reevesa to już druga adaptacja świetnej powieści Johna Ajvide Lindqvista. Reżyser przyznawał, że nie wie, dlaczego kręci ten film, skoro oryginał (nakręcony zaledwie dwa lata wcześniej) był bardzo dobry. Ta niewiedza nie przeszkodziła mu na szczęście w pracy – jego film to, zwłaszcza na tle większości hollywoodzkich horrorów, rzecz znakomita.
A jednocześnie nie jest to seans dla wielbicieli krwawych jatek spod znaku „Piły”. Spokojnie poprowadzona opowieść o przyjaźni kilkunastoletniego Owena (Kodi Smit-McPhee, znany z „Drogi”) i tajemniczej Abby (Chloe Moretz, czyli Hit Girl z komiksowego „Kick-Ass”) nie ma w sobie ani odrobiny efekciarstwa. Reeves unika gwałtownych scen rozlewu krwi, skupiając się przede wszystkim na budowaniu relacji między bohaterami, stopniowaniu napięcia, kreowaniu niepokojącej atmosfery. Nie lada to sztuka w czasach, gdy publiczność w kinie gatunkowym szuka przede wszystkim mocnych wrażeń. Reeves takie ryzyko podjął. I wygrał.
„Pozwól mi wejść” to bowiem horror właściwie pozbawiony grozy, a jeśli już, to nie wypływa ona z obecności zjawisk nadprzyrodzonych, a raczej z lęku przed dojrzałością i budzącą się seksualnością. Sprawa to zresztą ryzykowna, skoro dotyczy dwunastolatków, ale opowiedziana bez niepotrzebnych przerysowań. Wielka w tym zasługa dwojga młodych aktorów – oboje grają fantastycznie, spychając w cień partnerujących im hollywoodzkich weteranów: Richarda Jenkinsa i Eliasa Koteasa. Oboje powoli odkrywają emocje i sekrety swoich bohaterów, opowieść spod znaku grozy zamieniając w subtelną, chwilami przejmująco piękną historię przyjaźni i poświęcenia.
I jeszcze jedno: wraz z premierą filmu Reevesa do kin ponownie trafia szwedzka wersja „Pozwól mi wejść” wyreżyserowana przez Thomasa Alfredsona. Łatwo o pomyłkę, ale z drugiej strony, na którykolwiek z filmów Państwo traficie, nie będzie to czas stracony. Najlepiej zresztą obejrzeć oba.

2. PIĄTY WYMIAR
(Triangle)
reżyseria: Christopher Smith
Wielka Brytania/Australia, 2009

Znów autocytat z „Kultury”:
Trudno o bardziej banalny punkt wyjścia: grupa przyjaciół wybiera się w krótki rejs po Atlantyku. Na otwartym oceanie nagle dostają się w środek gwałtownej burzy, która niszczy doszczętnie ich jacht. Rozbitkowie szybko zostają uratowani – zabiera ich na pokład przepływający w pobliży statek pasażerski. Tyle że okręt jest całkowicie opustoszały, a choć nigdzie nie ma żywej duszy, pasażerowie z przypadku zaczynają ginąć w tajemniczych okolicznościach. A później wracają, nie pamiętając niczego z tragicznych wydarzeń. Kluczem do rozwiązania zagadki wydaje się Jess (bardzo dobra Melissa George, znana m.in. z „Mulholland Drive” Davida Lyncha), skrywająca mroczny sekret matka autystycznego chłopca.
Reżyser Christopher Smith (Brytyjczyk, ale film w całości został nakręcony w Australii) wie, w jaki sposób utrzymać uwagę widzów. Miesza logikę snu z elementami klasycznego thrillera i brutalnego slashera, ale większy nacisk kładzie na psychologię bohaterów niż szokowanie krwawymi efektami specjalnymi.
Smith zresztą po raz kolejny udowadnia, że należy do najciekawszych młodych twórców kina grozy. Znamy już jego wcześniejsze filmy: „Lęk” i krwawą komedię „Redukcja”, na polską premierę czeka zaś świetna „Czarna śmierć”. Każdy z jego filmów korzysta ze sprawdzonych schematów horroru, ale jednocześnie je odświeża, podaje w nowej, atrakcyjnej formule. W „Piątym wymiarze” można odnaleźć echa zarówno „Martwej ciszy” Philipa Noyce'a czy „Statku widma”, jak i serialu „Z archiwum X”. Smith jednak wszystkie te elementy potrafi poukładać w nowy, zaskakujący sposób. We współczesnym kinie grozy, zdominowanym przez niezliczone remake'i i sequele, to już wystarczająco dużo.

3. OSTATNI EGZORCYZM
(The Last Exorcism)
reżyseria: Daniel Stamm
USA/Francja, 2010

Zazwyczaj z niechęcią patrzę na filmy – zwłaszcza filmy grozy – które udają autentyczny materiał, zarejestrowany „na żywo”, cudem odnaleziony. Są świetne wyjątki: „Blair Witch Project”, „Projekt: Monster”, „[REC]” i jeszcze parę by się pewnie znalazło. Po „Ostatnim egzorcyzmie” nie spodziewałem się wiele, stąd może moje zaskoczenie – to naprawdę niezły horror, zwłaszcza, że przez większość czasu wodzi widzów za nos. I udaje, że nie jest tym, czym jest. Czyli horrorem.
Podobał mi się pomysł, by główny bohater udowadniał, że egzorcyzmy to blaga, sprawdził się pomysł z reportażem egzorcyzmom poświęconym, mało znani aktorzy też dali radę. Jest i śmiesznie, i strasznie, i przede wszystkim dość emocjonująco. A najbardziej w tym wszystkim przerażający jest obraz religijnego fanatyzmu – rzecz, jak możemy często obserowować to na własne oczy – wcale nie przynależna jedynie Amerykanom.

4. POGRZEBANY
(Buried)
reżyseria: Rodrigo Cortes
Hiszpania/USA/Francja, 2010

„Kulturze” oddam głos raz jeszcze:
„Pogrzebany” to jeden z lepszych thrillerów ostatnich lat, choć widzowie, którzy cierpią na klaustrofobię, pewnie nie wytrzymają na nim piętnastu minut.
Pamiętacie Państwo znakomitą scenę z filmu „Kill Bill” Quentina Tarantino? Tę, w której grana przez Umę Thurman Panna Młoda zostaje żywcem zakopana w trumnie? Przez kilka minut słuchać tylko głos aktorki i dźwięki świadczące o jej próbach wydostania się ze śmiertelnej pułapki. „Pogrzebany” zaczyna się identyczną sceną.
Panna Młoda wydostała się z trumny dzięki niezwykłym umiejętnościom walki wręcz. Paul Conroy (bardzo dobry Ryan Reynolds) nie występuje jednak w filmie Tarantino. Do dyspozycji ma jedynie telefon komórkowy, zapalniczkę i piersiówkę z whisky. I jakieś dwie godziny, żeby zorganizować pomoc – szybko bowiem dowiadujemy się, że został uprowadzony w Iraku dla okupu i zakopany gdzieś na środku pustyni. Jeśli porywacze nie dostaną pięciu milionów dolarów, Paul zostanie pogrzebany na zawsze.
Hiszpański reżyser Rodrigo Cortes postawił na doznania ekstremalne. Przez półtorej godziny kamera nie opuszcza trumny, w której został pochowany Paul. Cała akcja skupia się więc na nim, na jego coraz bardziej rozpaczliwych próbach skontaktowania się ze światem zewnętrznym, na dramatycznej walce z czasem.
Duszny, klaustrofobiczny obraz, chwilami trudny do wytrzymania. Budzi głęboko skrywane lęki. Przyzwyczailiśmy się do filmów akcji, w których wszystko co chwilę wybucha, pociski gwiżdżą w powietrzu, a pojedynek dobrych i złych kończy zazwyczaj spektakularne mordobicie. Na ich tle „Pogrzebany” robi piorunujące wrażenie.

5. WROTA DO PIEKIEŁ
(Drag Me to Hell)
reżyseria: Sam Raimi
USA, 2009

Sam Raimi odpoczywa od superprodukcji i po trzech „Spider-Manach” wraca do gatunku, który przyniósł mu status twórcy kultowego. Wiadomo, pieniędzy miał więcej niż w czasach, gdy kręcił „Evil Dead”, efekty specjalne są lepsze, ale to ideowo podobne połączenie horroru i groteski. „Wrota do piekieł” są momentami tak zabawne, że trudno powstrzymać ataki śmiechu, ale jednocześnie parę razy podskoczyłem w fotelu podczas seansu. Schemat zgrany jak kino grozy: klątwa zmienia życie młodej kobiety w piekło. Ale Raimiemu udaje się wycisnąć z tego maksimum fajności. Cieszy też, że niektórym dawnym mistrzom taniego horroru udaje się utrzymać dobrą formę. Taki Wes Craven chyba już zapomniał, jak się kręci niezłe filmy. Choć na czwarty „Krzyk” jednak czekam.

6. THE BOX. PUŁAPKA
(The Box)
reżyseria: Richard Kelly
USA, 2009

Wahałem się nad szóstą pozycją na liście, chciałem nawet zrezygnować, ale tytuł posta „Sinister Six” zobowiązuje. Słyszał ktoś kiedyś o „Sinister Five”? Chyba nie. Kandydatów było nie tak znowu wielu: „Zejście 2”, „Wyspa tajemnic” (wiem, że to nie horror, ale z poetyki grozy Scorsese skorzystał tam parę razy), może hiszpańska „Wyspa zaginionych”. Stanęło na „Pułapce”. To też nie do końca horror, raczej science fiction, jeśli już mamy trzymać się gatunkowych określeń. A na dodatek gra w nim Cameron Diaz, co niemal automatycznie powinno eliminować film z listy najlepszych. Ale po pierwsze, nigdy nie zapomnę Richardowi Kelly'emu „Donniego Darko” - za ten film ma u mnie plusa na zawsze. Po drugie, jest w „Pułapce” fajny, złowieszczy pomysł wyjściowy. I jest jeszcze bardziej złowieszczy Frank Langella. A dla gościa, który był – obok Christophera Lee i Beli Lugosiego – najlepszym Draculą w historii kina, warto się zdecydować na seans. Arcydzieło to nie jest, ale wybór i tak był mikry. W przypadku horrorowej klęski urodzaju Kelly na tę listę by się nie załapał.

środa, 26 stycznia 2011

Not from hell 2010

To z rozpędu jeszcze jedno podsumowanie – znacznie mniejsze, ale nie zawierające w sobie heavy metalu, więc i płyt znacznie mniej słuchałem. Mam też świadomość, że wielu wartościowych, dobrych, bardzo dobrych i znakomitych albumów ubiegłego roku nie słyszałem i pewnie szybko tych zaległości nie nadrobię. Trudno. Oto osiem niemetalowych płyt, które zrobiły na mnie największe wrażenie w 2010 roku.
Niektóre zaskoczyły mnie samego.

1. AMERICAN VI: AIN'T NO GRAVE
Johnny Cash
American

Ten album ukazał się trzy dni przed 78. rocznicą urodzin Johnny'ego Casha. Piosenki leżały w szufladzie od siedmiu lat. Rick Rubin wyciąga je po kolei i wypuszcza na krążkach z serii „American”. Szósty ponoć jest ostatnim, ale ja mam cichą nadzieję, że coś się tam jeszcze znajdzie. Wiadomo, pośmiertnie wydaje się najczęściej odrzuty, skrawki, resztki, byle tylko wyszarpać jeszcze parę dolarów od fanów spragnionych choćby iluzorycznej obecności gwiazdora. Wystarczy spojrzeć, co dzieje się z Michaelem Jacksonem – album „Michael” jest takim gniotem, że Jackson żywy nigdy by się pod nim nie podpisał.
Ale z Cashem jest jakoś inaczej. Jakby ten człowiek był fizycznie niezdolny do nagrania słabej piosenki. Brał na warsztat własne utwory, brał – w przypadku „American” to przecież większość – cudze i grał tak, że dech zapiera. Na „szóstce” nie ma może tak wielkiego hitu, jakim była Cashowa wersja „Hurt” NIN. Ale są piękne, przepiękne piosenki Sheryl Crow, Krisa Krisstoffersona, Boba Nolana.
I przyprawiające o dreszcze słowa otwierającej album piosenki: „There ain't no grave gonna hold my body down / When you hear that trumpet sound / Gonna get up out of the ground / There ain't no grave gonna hold my body down”.
Brakuje mi takiego gościa jak Johnny Cash, naprawdę.

2. ONE-ARMED BANDIT
Jaga Jazzist
Ninja Tune

Norwegia po raz pierwszy. OK, na tej liście też po raz ostatni, Norwegowie rządzili w ubiegłym roku sceną metalową, tu znalazło się więc miejsce wyłącznie dla ensemblu Jaga Jazzist. „One-Armed Bandit” ujął mnie przede wszystkim kapitalnym, przestrzennym brzmieniem (dziewięcioosobowy skład robi jednak wrażenie). Uwielbiam rozbuchane kompozycje Jaga Jazzist, i to, że przypominają mi czasami muzykę do filmów kryminalnych z lat 70. I że Norwegowie potrafią tak bez żadnego zgrzytu wymieszać jazz, elektronikę i odrobinę rocka progresywnego. I wcale nie wychodzi to pretensjonalnie i wydumanie – to muzyka lekka, łatwa, ale przy tym piekielnie wprost inteligentna. Rzadko słucham podobnych płyt, ale zawsze wiedziałem, że jeśli chce się spróbować, to warto sięgnąć po rzeczy wydawane przez Ninja Tune (że przypomnę choćby wrocławski duet Skalpel). Nie zawiodłem się i tym razem.

3. GRINDERMAN 2
Grinderman
Mute Records/ANTI-

Pieprzony Nick Cave. Czego się nie dotknie, to wychodzi co najmniej dobrze. A z reguły wychodzi doskonale. I od paru lat ma świetną serię: pierwszy album Grindermana, „Dig, Lazarus, Dig” nagrane z Bad Seeds, a teraz „Grinderman 2”. Ciekawe, co wyda w tym roku i chociaż wydaje mi się, że ciężko mu będzie taką serię utrzymać, to jednak wcale się nie zdziwię, jeśli znów nagra rewelacyjny album.
Drugi „Grinderman” jest nawet lepszy niż debiut tegoż zespołu. Niby z jednej strony jakby nieco łagodniejszy, ale z drugiej – brzmi bardziej brudno, garażowo, opętańczo. Fascynująco. Cave musi się pewnie chwilami czuć jak ten wilk z okładki płyty – od dawna na salonach, wszyscy chcą go zagłaskać na śmierć, proszę, nawet jakiś koleżka z Polski, co to na co dzień słucha o szatanach i innych takich, pisze jaki to ten Cave ach i och. A ten cholerny Australijczyk ma w sobie jeszcze niezgłębione pokłady wściekłości, muzycznego geniuszu, który przez kilkadziesiąt lat kariery wcale się nie wyczerpał, tylko kipi i kipi, aż w końcu eksploduje.
Cave, jako ten wilk właśnie, jeszcze będzie kąsał.
Do krwi.

4. THE DISSENT OF MAN
Bad Religion
Epitaph

Przyznaję, straciłem Bad Religion na parę lat z oczu, wiedziałem, że chłopaki się nie poddają, ale nowych płyt ani specjalnie nie słuchałem z wypiekami na twarzy, ani nie czekałem, co się u Grega Graffina i spółki wydarzy. Poprzedni album „New Maps of Hell” jakoś mną nie ruszył, za to „The Dissent of Man” – jak najbardziej. Jasne, to cały czas stare, dobre Bad Religion, wiele się nie zmienia – cały czas fajne, melodyjne kompozycje, sporo punkowe i rock'n'rollowej energii, wszystko jak trzeba. A jednak chwyta – „The Day That the Earth Stalled” czy „The Resist Stance” to naprawdę kawałki, których kalifornijskim weteranom mogą pozazdrościć młodsi koledzy.
Może to też niestety oznaczać, że się starzeję. Kilka dni temu usłyszałem nowy album UK Subs – brzmi, jakby był nagrany 35 lat temu, jakby Subsi zatrzymali się w rozwoju na etapie debiutu The Clash. I, cholera, podoba mi się. Tak jak Bad Relgion, choć to muzyka bez porównania inteligentniejsza, niż nagrania UK Subs.
Tak, to musi być starość.

5. BETWEEN TWO LUNGS
Florence + The Machine
Island

Uskuteczniam oszustwo. Nieduże, ale zawsze – „Lungs”, debiutancki album Florence Welch, ukazał się w 2009 roku. Ale po pierwsze, wtedy nie zrobiłem podsumowania płyt niemetalowych, a po drugie, Florence wyszła naprzeciw moim oczekiwaniom i wydała „Lungs” ponownie – tym razem w wersji dwupłytowej jako „Between Two Lungs”, dzięki czemu może pojawić się w tym zestawieniu. Przyznaję, dodatkowej płyty posłuchałem raz, większość materiału to nagrania koncertowe, więc więcej do niej nie wracałem. Bo wystarczy mi wersja podstawowa, bardzo fajna mieszanka electro, popu, art rocka i czego tam jeszcze dusza zapragnie. A Florence Welch ma przy tym bardzo fajny głos. Spora dawka muzycznej świeżości, dowód na to, że nowoczesny pop może być i ambitny, i do zabawy, i do posłuchania w każdej chwili.

6. PRĄD STAŁY/PRĄD ZMIENNY
Lao Che
Rockers Publishing

Lao Che zrobili sobie wielką krzywdę za pomocą płyty „Powstanie warszawskie”. Płyty nota bene znakomitej, ale wielu postrzegać zaczęło płocki zespół jako wyrazicieli młodej myśli patriotycznej, utożsamiając własną głupotę z hołdem złożonym powstańcom przez bardzo utalentowany zespół. Lao Che więc nie grywa już na koncertach materiału z „Powstania...” zbyt chętnie, za to skutecznie próbuje od historycznej (wcześniej mieli na koncie również znakomite „Gusła”) etykietki uciec. Najpierw był świetny „Gospel”, a w zeszłym roku doskonały „Prąd stały/prąd zmienny”. Pierwszy krążek, który nie był – co podkreślali wszyscy bodaj recenzenci – koncept albumem.
Oj, narzekali niektórzy, że to już nie to samo, że gitar za mało, a elektroniki za dużo, że to, że tamto, że sramto, kompletnie nie rozumiejąc chyba, na czym polega rozwój. Lao Che rozwija się pięknie, piosenki wciąż nagrywa fantastyczne, teksty – poezja czysta. A że mnie gitarowo? I co z tego, nigdy nie mianowali się odnowicielami rocka. Robią, co chcą i jak chcą. I bardzo dobrze. Respekt.

7. DANGER DAYS
My Chemical Romance
Reprise

Napisałem w „Kulturze” tak oto: Z pozoru My Chemical Romance to zespół, jakich wiele. Trochę zaczerpnęli z estetyki emo, nieco od brytyjskich kapel w rodzaju Franza Ferdinanda, odrobinę z dance-punkowych dokonań !!! czy Yeah Yeah Yeahs. Tyle że nie każdy młody zespół zaryzykowałby tak odważny krok, jak nagranie koncept albumu inspirowanego muzyką Queen (a na dodatek zaproszenie Lizy Minnelli do zaśpiewania w jednym z utworów) – a taka była poprzednia płyta My Chemical Romance „The Black Parade” z 2006 roku. Trzeci krążek zespołu stał się przełomem w jego karierze.
Poprzeczka została więc postawiona bardzo wysoko, ale My Chemical Romance ani myśleli ją przeskakiwać. „Danger Days: The True Lives of the Fabulous Killjoys” nie rozwija ani muzycznych pomysłów, ani aranżacji „The Black Parade”. Wraca za to do radosnej, niczym nieskrępowanej rockowej energii, podbijanej rytmami rodem z dyskotek, ale zagranej z iście punkową zadziornością i werwą.
To również kolejny koncept album w dorobku My Chemical Romance, tym razem opowiadający komiksową, futurystyczną historię tytułowych Fabulous Killjoys – czwórki wyjętych spod prawa herosów, walczących ze złowrogą korporacją Better Living Industries (BL/ind). Temu pomysłowi podporządkowana została zresztą cała kampania promocyjna – jeszcze przed premierą albumu ruszyła strona internetowa Better Living (www.betterlivingindustries.jp), ani słowem nie wspominająca o płycie, za to obiecująca nowe, lepsze życie. W teledyskach do promujących krążek singli „Na Na Na (Na Na Na Na Na Na Na Na Na)” (już za sam tytuł polubiłem tę piosenkę) oraz „SING” muzycy My Chemical Romance wcielają się oczywiście w role Fabulous Killjoys, zaś ich arcywroga Korsego, szefa BL/ind, zagrał znakomity scenarzysta komiksowy Grant Morrison. Lider zespołu Gerard Way już kilka lat wcześniej wyrażał swój podziw dla Morrisona, przyznając, że inspirował się jego twórczością pisząc własną serię komiksową – uhonorowaną prestiżową Nagrodą Eisnera „The Umbrella Academy”.
Myliłby się jednak każdy, kto w pomyśle na „Danger Days” widziałby jedynie popkukturową sieczkę. Owszem, na albumie można znaleźć odniesienia do anime i japońskich monster-movies („Destroya”), ale to także hołd dla antyutopii w stylu „Roku 1984” Orwella czy legendarnego obrazu „Znikający punkt” (pojawiający się na płycie DJ zwany Dr. Death Defying to oczywisty odpowiednik filmowej postaci Super Soula). A i happy endu po historii Fabulous Killjoys spodziewać się nie należy – mimo przyjętej konwencji My Chemical Romance nie opowiadają bajeczek dla grzecznych dzieci.
Być może dlatego odrzucili też propozycję nagrania piosenki na ścieżkę dźwiękową filmu „Saga Zmierzch: Księżyc w nowiu”. – Wielu ludzi naokoło mówiło: „Na miłość boską, nagrajcie ten cholerny kawałek” – wspominał w jednym z wywiadów Gerard Way. Odmówili, choć niejeden zespół dałby się posiekać za to, że jego utwór znalazłby się na płycie, której słuchają wszystkie zakochane w Robercie Pattinsonie nastolatki. Ot, cała filozofia My Chemical Romance. Komercyjni niezależni.

8. GRANDA
Monika Brodka
Sony Music

Dostałem do zrecenzowania Grandę Brodki i pomyślałem, że to chyba żart! Przecież blog miał dotyczyć polskiej muzyki rockowej, nigdy nie myślałem, że znajdzie się na nim miejsce dla popowej płyty! To nie moje klimaty, kompletnie nie moje!
To nie ja napisałem. To napisał autor bloga Muzykowisko. Tyle że ja się pod tym podpisuję obiema rękoma. „Brodka to nie moje klimaty, nigdy, spierdalaj” – tyle mniej więcej usłyszał ode mnie mój były redakcyjny kolega Marcin, gdy powiedział: „Posłuchaj tej płyty”.
Ale posłuchałem. I odjechałem.
To nie jest wybitny album, jak chcieliby niektórzy entuzjaści. Ale jest bardzo, naprawdę bardzo dobry. OK, brzmi jak solowe rzeczy Nosowskiej, choć sama Brodka przed taką opinią się broni w wywiadach. Ale to nie wstyd. Solowe rzeczy Nosowskiej są fajne w przeciwieństwie do płyt Heya. No, może oprócz ostatniej, ale ostatnia płyta Heya brzmi jak solowe płyty Nosowskiej.
A Brodka brzmi tylko trochę jak Nosowska, a bardziej jak Brodka, która wreszcie odnalazła swój styl. I dojrzała na tyle, że wytwórnia przestała jej stawiać warunki i kreować na gwiazdkę pop-sceny. To Brodka postawiła na swoim i nagrała inaczej, lepiej, fajniej, bogaciej.
Kiedyś była dla mnie synonimem kreowanej przez rynek gwiazdki – wygrała „Idola”, głos miała zawsze fantastyczny, ale wytwórnia próbowała nią manipulować, choć wiele na tym nie ugrała. A Brodka okazała się silniejsza. I dobrze.
Nie tylko jest ładna, nie tylko ma fajny głos, ale na dodatek sprawiła, że na jej kolejny album będę teraz czekał. Ot, zagadka wszechświata.

niedziela, 23 stycznia 2011

Z piekła rodem 2010

Po ponad rocznej przerwie, na dodatek z miesięcznym opóźnieniem, wracam na Castrum Doloris. Oczywiście, by znowu dla siebie samego (pamięć już nie ta, niestety) zrobić listę najlepszych metalowych płyt 2010 roku. Co do kolejności, to nie do końca jestem pewny, czy ma być taka, jaka jest. Z grubsza się zgadza, ale czasem bardzo trudno się zdecydować. Aha, w opisach pojawiają się czasem cytaty ze mnie samego. Sorry, leniwy jestem.
Założenie – poza listą – jest takie, że częściej będę się tu uzewnętrzniał, ale podejrzewam, że kolejny wpis zrobię za rok... Zobaczymy. Teraz najlepsi.


1. BLACKJAZZ
Shining

Indie Recordings

Tu akurat wątpliwości nie miałem – „Blackjazz” to arcydzieło. Trochę słabo, że najlepszą płytę ubiegłego roku usłyszałem na początku stycznia, ale tak widać miało być. Norwegowie prześcignęli konkurencję bez zadyszki, choć pewnie w moim szczerym wyznaniu miłości jest sporo gorliwości neofity, przyznaję. Absolutnie niekonwencjonalne połączenie jazzu, gitarowego jazgotu, black metalu i sporej dawki szaleństwa, plus fantastyczny cover „XXI Century Schizoid Man” King Crimson. Chyba nikt do tej pory nie zagrał tego lepiej. Nawet King Crimson.
Shining jest jednocześnie moją wielką porażką – nie udało mi się dotrzeć na żaden z ich ubiegłorocznych koncertów w Polsce. Mam nadzieję, że będę miał szansę to nadrobić, bo w tej chwili to zespół numer jeden do zobaczenia na żywo.

2. AFFLICTION XXIX II MXMVI
Blindead

Mystic

Trochę autopromocji: napisałem tekst do jednej z piosenek na tej płycie. To też prawdopodobnie jedyny w mojej karierze moment, w którym moje nazwisko pojawia się obok nazwiska Cormaca McCarthy'ego (nie licząc, oczywiście, ewentualnych recenzji jego książek), który zainspirował tekst innego utworu. Rzecz jasna, autorstwo jednego tekstu nie uprawniłoby mnie do umieszczenia płyty na jakiejkolwiek liście, gdyby nie był to album genialny. Mroczny, przytłaczający, intensywny, gęsty, przemyślany. Fantastycznie wydany, warto dodać. Naprawdę jestem dumny, że mogłem choć w minimalnym stopniu uczestniczyć w jego powstaniu. No i rzecz sprawdza się na koncertach – świetny występ Blindead przed Ulverem w warszawskim Palladium dowiódł tego w stu procentach.

3. NORRON LIVSKUNST
Solefald

Indie Recordings

Norwegia na liście po raz drugi i nie ostatni. Solefald poznałem, przyznaję, niedawno, a „Norron Livskunst” to krążek, który rozwalił mnie w drobny mak. Jaką muzykę mogą grać wspólnie poeta (i absolwent filozofii na paryskiej Sorbonie) oraz reporter telewizyjny? Jeśli pochodzą z Norwegii, to oczywiście black metal. Ale za to jaki. To metal wymieszany a to z jazzem, a to z rockiem. Raz brzmi jak Dimmu Borgir, raz jak Kvelertak, ale najczęściej brzmi po prostu jak Solefald. Niepowtarzalnie. Choć powinienem wyrazić nadzieję, że właśnie powtarzalnie: życzę sobie bowiem w przyszłości usłyszeć inne równie doskonałe płyty tego zespołu.

4. MASTERMIND
Monster Magnet

Napalm Records

Spora niespodzianka, bo nie oczekiwałem po Monster Magnet albumu rozkładającego na łopatki. Fajnego, tak. Solidnego, tak. Świetnego – nie. A tu proszę. Wystarczył mi kapitalny singiel „Gods and Punks”, by niecierpliwie czekać na premierę tej płyty. I na szczęście ekipa Dave'a Wyndorfa nie zawodzi. To ich najlepszy album od czasu „Powertrip”, przebojowa mieszanka stonera, psychodelii i hard rocka. Momentami zaskakująca, jak w przypadku kawałka „The Titan Who Cried Like a Baby”, który mógłby z powodzeniem znaleźć się w repertuarze Nine Inch Nails. Tak, Monster Magnet potrafi przywrócić wiarę w to, że rock jeszcze nie umarł na dobre.

5. REPTILIAN
Keep of Kalessin

Indie Recordings/Nuclear Blast

Norwegia po raz trzeci. Trumetalowcy pewnie Keep of Kalessin teraz serdecznie nienawidzą – w końcu to zespół, który startował w eliminacjach do Eurowizji, a na dodatek wystąpił wspólnie z niejakim Aleksandrem Rybakiem, czy jak mu tam. Zgoda, to obciach nad obciachami. Ale szczerze mówiąc, pierdolę to. „Repitlian” jest po prostu świetną płytą, jedną z tych, których w ubiegłym roku słuchałem najczęściej i dostarczyła mi naprawdę sporo pozytywnych emocji. .

6. ABSOLUTE DISSENT
Killing Joke

Spinefarm/Universal

Takem pisał w „Machinie”, powtórzę więc: Killing Joke podsumowuje swoją 30-letnią karierę. Na szczęście nie kolejnym składakiem z cyklu „Greatest Hits”, ale udanym albumem, pierwszym od czasu „Revelations” (1982) nagranym w oryginalnym składzie. „Absolute Dissent” to szczególna, emocjonalna płyta, także dlatego, że dedykowana zmarłemu trzy lata temu basiście Ravenowi – muzycy nie ukrywali w wywiadach, że to tragiczne wydarzenie zmieniło ich sposób myślenia o sztuce. Najwyraźniej na początek postanowili zrobić przegląda wszystkich swoich muzycznych fascynacji. Ciężkie, metalowe riffy w „This World Hell” w jednej chwili ustępują zimnym, nowofalowym brzmieniom „Endgame”, elektroniczny industrial z singlowego „European Super State” przeskakuje do mrocznego dubu w zamykającym płytę, pięknym „Ghosts of Ladbroke Grove”. Cały album aż kipi od pomysłów, jest ich tu nawet za dużo, bogactwo rozwiązań i koncepcji sprawia, że „Absolut Dissent” jest zbiorem dwunastu świetnych kawałków, ale ciężko ułożyć je w spójną całość. Co nie zmienia faktu, że Killing Joke ciągle ma w sobie tę hipnotyczną, szamańską moc.
A teraz dodam tylko, że dodatkowy plus album zarobił bonusowym krążkiem z coverami własnych piosenek nagrywanymi przez inne kapele. Wersję Metalliki znałem, ale zabiła mnie fantastyczna piosenka Nouvelle Vague. I parę innych.

7. POSEIDON
Dagoba

XIII Bis Records

Mam słabość do tego zespołu. Poprzedni album „Face the Colossus” był jedną z najciekawszych płyt 2008 roku, „Poseidon” jest jeszcze lepszy. Dużo zespołów tak gra, łącząc wściekłe, techniczne granie z groove metalem, melodyjnymi kompozycjami i wyglądem ulubieńców emo-dziewczynek (nie ma jak pomalowane paznokcie, panowie). I co z tego? Francuzi naprawdę dają radę, narzucają niewiarygodne tempa, by potem sytuację uspokoić, nieco zwolnić i znów zagrać kawałek, który sam chce się nucić. Brzmi to rewelacyjnie, musi się świetnie sprawdzać na żywo – o ile oczywiście magicy w studiu tego brzmienia za bardzo nie podkręcili. Tak czy inaczej, jeden z zespołów na liście „do zobaczenia na żywo”.

8. SPIRAL SHADOW
Kylesa

Prosthetic

Kylesa załapała się na listę rzutem na taśmę. Album ukazał się co prawda w październiku, ale ja usłyszałem go dopiero na początku tego roku. I odjechałem. Fantastyczne połączenie stonera, sludge metalu, psychodelii, punka i czego tam sobie jeszcze życzycie. Trzyma mnie ten krążek mocno cały czas, puścić nie chce. I dobrze, niech trzyma. Piękna muzyka to jest, po prostu.


9. THE ORACLE
Godsmack

Universal Republic

Niby Godsmack nagrywa ciągle tę samą płytę, niby powtarza podobne patenty, ale kupuję to w ciemno. „The Oracle” to kawałek soczystego rock'n'rolla z lekko metalowymi naleciałościami, przebojowy, dynamiczny, wpadający w ucho album. Być może najbardziej agresywny w karierze grupy, ale jednocześnie tę rockową wściekłość ładnie przełamujący choćby bluesową harmonijką w „Devil's Swing”. A i specjalne wyróżnienie należy się Sully'emu Ernie – za wokale na tym albumie i fajną solową płytę „Avalon”. Do dwudziestki by się nie załapała, ale wspomnieć należy, bo ładna i w miarę możliwości daleka od tego, co Erna robi z Godsmackiem.

10. AFTER
Ihsahn

Candlelight

Norwegia po raz czwarty i końca nie widać. Frontman Emperora kończy swoją muzyczną trylogię z impetem. Poprzednie solowe płyty Ihsahna – „The Adversary” i „angL” – były świetne, ta jest najlepsza. Black metal połączony z fantastycznymi dźwiękowymi pejzażami, progresywnym metalem, pięknem kompozycji i zaskakującym instrumentarium, jak choćby saksofon, na którym gościnnie gra Jorgen Munkeby z Shining. Rewelacja.

11. OPTION PARALYSIS
The Dillinger Escape Plan

Season of Mist

DEP coraz bardziej się uspokaja – takie można przynajmniej odnieść wrażenie po przesłuchaniu „Option Paralysis”. OK, cały czas nie brakuje tu obłąkańczych, paranoicznych, mathcore'owych połamańców, ale pojawia się też ładne, jazzowe pianino Mike'a Garsona, albo kawałek taki jak „Parasitic Twins”, który równie dobrze mógłby się znaleźć w repertuarze Massive Attack. Ben Weinman (miałem przyjemność z nim o tej płycie porozmawiać), twierdzi, że to najbardziej metalowy album w karierze Dillingera. A potem tłumaczył mi, że metal to nie muzyka, to satn umysłu, podobnie jak jazz. No, skoro tak, to rzeczywiście to najbardziej metalowa płyta DEP. A na pewno najlepsza.

12. KORN III – REMEMBER WHO YOU ARE
Korn

Roadrunner

Za wysoko? Może. Ale ta płyta była dla mnie jak powrót do przeszłości. Korn znów pracuje z Rossem Robinsonem i nagrywa najlepszy krążek od lat. Mało przebojowy, surowy, prosty, oszczędny – świetny. Akurat lubię wszystkie wcielenia grupy Jonathana Davisa, ale to przekonuje mnie tak, jak przekonywały mnie pierwsze dwie płyty Korna. Od w miarę hitowego „Oildale (Leave Me Alone)”, opartego na klasycznym kornowym riffie, po ostatnie dźwięki „Holding All These Lies”.

13. ZOMBIE EP
The Devil Wears Prada

Ferret

Nie powinno tu być tej płyty, bo to nie pełnowymiarowy album, a licząca zaledwie pięć utworów EP-ka. Trudno, przymknę oko z przynajmniej trzech powodów. Po pierwsze, zjadające swoje własne ogony zespoły metalcore'owe nowymi nagraniami najczęściej przynoszą sobie więcej wstydu niż korzyści, a jednak Devil Wears Prada wciąż daje radę i brzmi świetnie. Po drugie, kompozycyjnie i aranżacyjnie ta płyta wyrasta spośród wielu longplayów, jakie słyszałem w ubiegłym roku, a i pomysłów z niej wystarczyłoby spokojnie na całą płytę – umiar wszak jest cnotą, a DWP udało się go zachować. Po trzecie, no cóż, zombie. Cała EP-ka jest koncept albumem opisującym walkę z żywymi trupami. Jak więc mogłem nie zmieścić jej na liście?

14. OMEN
Soulfly

Roadrunner

Max Cavalera ciągle rządzi. Za każdym razem spodziewam się, że kolejna jego płyta nie wytrzyma, a ten, najpewniej z czystej złośliwości, napierdala coraz głośniej i szybciej. Może nie tak, jak w czasach wczesnej Sepultury, ale znakomicie. „Omen” to najlepszy album Soulfly. I wiem, że mówiłem to samo w przypadku „Conquer”. I w przypadku „Dark Ages”. Ale jeśli Cavalera utrzyma taką formę, to pewnie powtórzę to również przy premierze następnej płyty. Dorzucę do tego dwa koncerty Soulfly, jakie widziałem w zeszłym roku w Krakowie i Warszawie. Niby średnie, ale atmosfera niepowtarzalna. Teraz czekam na drugi krążek Cavalera Conspiracy.

15. DIAMOND EYES
Deftones

Reprise

Po tragicznym wypadku Chi McBride'a przez chwilę przyszłość Deftones stała pod znakiem zapytania. Na szczęście Chino Moreno i kumple zebrali się do kupy i postanowili działać dalej, między innymi po to, by zbierać kasę na długotrwałą i kosztowną rehabilitację przyjaciela. I już z nowym basistą nagrali piękny, mocny album. Nie tak przebojowy, jak wcześniejsze (trochę brakuje mi tu czegoś na kształt „Digital Bath”), ale mimo wszystko to muzyka z najwyższej półki. Specjalny punkt za okładkę – w zeszłym roku nikt takiej ładnej nie zrobił. Szczęśliwie ładna okładka skrywa równą sobie muzyczną zawartość.

16. AXIOMA ETHICA ODINI
Enslaved

Indie Recordings/Nuclear Blast

Norwegia po raz piąty. Enslaved nigdy nie należał do moich ulubionych kapel, ale ta płyta mnie ostatecznie przekonała, że to bardzo, bardzo dobry zespół, który potrafi przekraczać gatunkowe granice i bariery, wzbogacać swoją blackmetalową bazę o nieoczekiwanie piękne melodie, a na dodatek ma do powiedzenia więcej niż „szatan” i „zimne, norweskie powietrze”. I jak w przypadku kilku wyżej opisanych płyt, pomógł mu warszwski koncert, na którym supportował zespół z miejsca siedemnastego.

17. ABRAHADABRA
Dimmu Borgir

Nuclear Blast

Norwegia po raz szósty, ostatni. Można płyty Dimmu Borgir zaliczać do kiczowatych, czemu nie. Pompatyczne kompozycje, chóry, dużo elektroniki, cyrkowy show, komercyjne zacięcie. Ale w sumie dlaczego nie? Co z tego, że ten zespół odszedł już bardzo daleko (choć właściwie wahałbym się przed stwierdzeniem, czy naprawdę aż TAK daleko) od swoich korzeni, skoro to, co robi, robi z pasją i talentem? Kicz? Tak. Ale kupuję go hurtowo i proszę o więcej. Dużo więcej. I częściej.

18. AEALO
Rotting Christ

Season of Mist

Grecja po raz pierwszy. I ostatni, taki słaby żarcik, bo piszę to podsumowanie od kilku godzin i już mi się mózg lasuje. Rotting Christ skutecznie broni swojej pozycji na europejskiej scenie metalowej. Umiejętnie łączy black z tradycyjną muzyką bałkańską (tylko nie wyobrażajcie tu sobie Bregovicia!), elektroniką, pomysłowymi aranżacjami. Trzeba dużo odwagi, żeby nagrać metalowy cover piosenki Diamandy Galas – nawet jeśli łączy ją z zespołem etniczne pokrewieństwo. Rotting Christ to – obok Septic Flesh – najlepszy grecki muzyczny towar eksportowy. „Aealo” tego niezbicie dowodzi.

19. THE MURDER OF JESUS THE JEW
The Meads of Asphodel

Candlelight

Odważnie. Prowokacja jest zresztą wpisana w działalność brytyjskiej grupy. Już sam tytuł płyty – „The Murder of Jesus the Jew” – wystarczył, by na zespół posypały się oskarżenia o antysemityzm. Tymczasem wprost przeciwnie – album jest bezpardonowym atakiem na chrześcijaństwo jako źródło rasizmu i nienawiści. Gdy jednak zostawimy z boku kontrowersje, „The Murder...” okaże się jedną z najciekawszych muzycznych propozycji ostatnich miesięcy. The Meads of Asphodel łączy bowiem ciężar black metalu z muzyką średniowieczną, rockiem progresywnym i orientalną melodyką. Wściekłe gitarowe riffy przeplata wejściami sekcji dętej, elektronicznymi przestrzeniami, jakich nie powstydziliby się wykonawcy wytwórni 4AD albo „wyklaskiwanym” rytmem, charakterystycznym raczej dla zespołów elektropunkowych. Może to i szalone połączenie, ale bez wątpienia fascynujące.

20. HELLBILLY DELUXE 2
Rob Zombie

Roadrunner

Król makabry wrócił. „Hellbilly Deluxe 2: Noble Jackals, Penny Dreadfuls and the Systematic Dehumanization of Cool” (nie mogłem się powstrzymać przed napisaniem całego tytułu) to powrót Roba Zombiego do szalonych, ekstrawaganckich i napędzanych tandetnymi horrorami czasów pierwszej solówki. Lubiłem co prawda taką bardziej dorosłą wersję Zombiego z „Educated Horses”, ale „Hellbilly Deluxe” lubię chyba nawet bardziej. Facet jest naprawdę pomysłowy. To mi wystarcza. Plus za piosenkę o tytule „Jesus Frankenstein”. Chylę czoła.

WYRÓŻNIENIA
Płyt dobrych i bardzo dobrych słyszałem w zeszłym roku dużo, ale wszystkich do dwudziestki nawet kolanem upchnąć się nie da. Oto więc lista poleceń – niewiele gorszych od tego, co wybrałem do top 20. Uwaga, tylko jeden zespół z Norwegii, za to minął się z najlepszymi o włos (byłby na 21. miejscu). Dla odmiany trzy szwedzkie. Skandynawia rządzi. Żeby już nikogo nie krzywdzić, lista jest alfabetyczna:

Abigail William „In the Absence of Light”
Bleeding Through „Bleeding Through”
Corruption „Bourbon River Bank”
Dark Tranquility „We Are the Void”
Ektomorf „Redemption”
Fear Factory „Mechanize”
Ghost „Opus Eponymus”
Grand Magus „Hammer of the North”
Heaven Shall Burn „Invictus (Iconoclast part III)”
Kvelertak „Kvelertak”
Morowe „Piekło, labirynty, diabły”
Motorhead „The World is Yours”
Neaera „Forging the Eclipse”
Sadist „Season in Silence”