piątek, 19 grudnia 2008

From Hell 2008

Koniec roku się zbliża nieubłaganie, pora więc podsumować to i owo. Tym razem muzyka z piekła rodem. Jak zwykle - spore mam zaległości, więc pewnie parę godnych uwagi rzeczy się tu nie znalazło. A jeśli jakiś fantastyczny album ukaże się w ciągu ostatnich dwóch tygodni roku (w co wątpię), to trudno...

1. Slipknot "All Hope Is Gone"
Wbrew tytułowi nie wolno tracić nadziei. To najlepszy album Slipknota (po "Iowa", oczywiście) i wierzę, że kolejny będzie jeszcze lepszy. A masterpiece.
Najlepsze kawałki: Gematria (The Killing Name), Psychosocial, All Hope Is Gone

2. Gojira "The Way of All Flesh"
Może trochę słabiej, niż na "From Mars to Sirius". Ale jeśli już, to tylko troszeczkę. Zdehumanizowana muzyka z duszą - jakkolwiek głupio by to nie brzmiało. Francuzi rządzą. A Joe Duplantier pokazał, na co go stać także na debiucie Cavalera Conspiracy.
Najlepsze kawałki: Vacuity, Esoteric Surgery

3. Heaven Shall Burn "Iconoclast"
Nowa płyta Niemców miażdży od początku do końca. Ich trzeci krążek "Antigone" był niemal metalcore'owym arcydziełem. Ten jest lepszy.
Najlepsze kawałki: Endzeit, Black Tears

4. Septic Flesh "Communion"
Może to i deathmetalowy kicz. Może za dużo tu różnych chórów, elektroniki, chwytów pod mniej wyrobioną publikę. I co z tego? Ja to kupuję bez mrugnięcia okiem.
Najlepsze kawałki: Lovecraft's Death, Babel's Gate

5. Soulfly "Conquer"
Po pierwsze, bo najmocniejsza. Po drugie, bo gościnnie pojawia się tu David Vincent. Po trzecie, bo Cavalera to jednak jest geniusz. Po czwarte, bo na bonusowym DVD jest koncert, na którym byłem. Starczy.
Najlepsze kawałki: Blood Fire War Hate, Unleash

6. Amon Amarth "Twilight of the Thunder God"
Jest battle metal. Jest death metal. I jest Amon Amarth, czyli "this is your final battle, so fight till you die, in the name of Thor motherfuckers" metal. Absolutne mistrzostwo gatunku.
Najlepsze kawałki: Twilight of the Thunder God, Tattered Banners and Bloody Flags

7. Meshuggah "obZen"
Niby ciągle to samo, a jednak ciągle w zajebistej formie. Następny album Meshuggah będzie podobny do poprzednich, ale i tak będzie dobry.

8. Cradle of Filth "Godspeed on the Devil's Thunder"
Festyniarze? Owszem. Ale płyta zajebista. Najlepsza od czasu "Midian". A poza tym Dani Filth to wbrew pozorom inteligentny koleś.
Najlepsze kawałki: Shat Out of Hell, Honey and Sulphur

9. Cavalera Conspiracy "Inflikted"
Czyli Max Cavalera po raz drugi na liście. Mocniej, brutalniej niż w Soulfly. Lepiej technicznie niż w starej Sepulturze. Ktoś jeszcze tęskni za tym zespołem?
Najlepsze kawałki: Sanctuary, Inflikted

10. Metallica "Death Magnetic"
Pewnie premiera, której najbardziej się w tym roku obawiano. Niepotrzebnie. Najlepszy album Metalliki od czasów "...And Justice For All" (okrągłe 20 lat!). I na dodatek fantastycznie sprawdza się na żywo.
Najlepsze kawałki: Broken Beat & Scarred, The Day That Never Comes

11. Blindead "Autoscopia: Murder in Phazes"
Pierwszy polski album na liście. Najlepsza polska płyta w tym roku, bez wątpienia. Nie jestem wielkim fanem - nazwijmy to - post-metalu, ale Blindead to w tym gatunku prawdziwe arcymistrzostwo. Pora podbijać Zachód, panowie.

12. Bury Your Dead "Bury Your Dead"
Metalcore jak nie metalcore. Bez niepotrzebnych ozdobników i pierdół. To nie muzyka dla emo-dzieci.
Najlepsze kawałki: Sympathy Orchestra, Infidel's Hymn

13. Virgin Snatch "Act of Grace"
Thrash pełną gębą. Niewielu w Polsce tak gra - szybko, dosadnie i na temat. Zajebista sekcja rytmiczna. W Polsce w tym roku - numer 2.
Najlepsze kawałki: Slap in the Face, It's Time

14. Bleeding Through "Declaration"
Jetem fanem BT od czasu ich pierwszej płyty. I choć wiele się nie zmienia w muzyce tej grupy, to grają to, czego oczekuję. I tym razem mnie nie zawiedli.

15. Genghis Tron "Board Up the House"
Przyznaję, najpierw usłyszałem ten album, dopiero potem dotarłem do debiutu Genghis Tron. Może dlatego "Board Up the House" bardziej mi się podoba. Wiki określa ich muzykę jako experimental grind-mathcore. Niech będzie.

16. Cor Scorpii "Monument"
Moje prywatne odkrycie - debiut z Norwegii. Pewnie sporo kapel, o których nawet nie słyszałem, gra tam podobnie. Ale "Monument" naprawdę jest OK. Jak na melodyjny black metal - rewelacja.
Najlepsze kawałki: Oske Og Innsikt, Bradger I Stein

17. Frontside "Teoria konspiracji"
Znów metalcore, tym razem po polsku. Kolejna dobra płyta Frontside, może trochę nierówna, ale bardzo porządnie nagrana i zrealizowana.
Najlepsze kawałki: Stąd do przeszłości, Spłoniesz w piekle, Zerwane więzi

18. Trivium "Shogun"
Gorzej niż ostatnio. Ale i tak - choć mało oryginalna - to pewnie w tej chwili jedna z najlepszych thrashowym kapel na świecie.

19. Shai Hulud "Misanthropy Pure"
Legenda hard core'u w dobrej formie. Pierwszy album z nowym wokalistą. dobry. I album, i wokalista.

20. Hermh "Cold Blooded Messiah"
Tego się nie spodziewałem, ale nowy album Hermh naprawdę jest świetny. Skoro Behemoth wydaje tylko EP-kę i album koncertowy (swoją drogą, oba świetne), to można posłuchać konkurencji...


A poza tym warto:
Bullet For My Valentine "Scream Aim Fire", Korpiklaani "Korven Kuningas", Destroy The Runner "I, Lucifer", Deicide "Till Death Do Us Part", Testament "The Formation of Damnation", Ihsahn "angL", Fear My Thoughts "Isolation", Motorhead "Motorizer", All Shall Perish "Awaken the Dreamers", The Haunted "Versus", Satyricon "The Age of Nero", Opeth "Watershed", Walls of Jericho "The American Dream", Angst for the Memories "Bitter Taste of Regret".

czwartek, 30 października 2008

Rzeźnik z metra rodem

„Nocny pociąg z mięsem” to kolejny dowód, że proza Clive'a Barkera zdecydowanie nadaje się do ekranizacji. Trzeba tylko trochę wyobraźni.
Krótkie opowiadanie Barkera – jedno z najciekawszych w pierwszym tomie „Ksiąg krwi” – musiało siłą rzeczy zostać rozbudowane, by udźwignąć ciężar pełnometrażowej fabuły. Główny bohater „Nocnego pociągu z mięsem” Leon (Bradley Cooper) jest więc tutaj uznanym fotografem, który – szukając tematu do kolejnego cyklu zdjęć – trafia na ślad seryjnego mordercy, z wyjątkową brutalnością zabijającego przypadkowe ofiary w nowojorskim metrze. Dzięki prywatnemu śledztwu zafascynowanego zbrodniarzem Leona okazuje się, że zabójcą jest milczący rzeźnik Mahogany (znakomity Vinnie Jones, wykorzystujący raczej swoje warunki zewnętrzne niż wątpliwy talent aktorski), a zbrodnie są w mrocznych korytarzach podziemnej kolejki regularnie popełniane od z górą stu lat.
Hollywoodzki debiut japońskiego speca od kina akcji Ryuheiego Kitamury z jednej strony jest klasycznym horrorem, nastawionym przede wszystkim na szokowanie widzów hektolitrami rozlanej krwi, z drugiej jednak korzystnie wyłamuje się z nieciekawego schematu ustanawianego ostatnio przez kolejne „Piły” i „Hostele”. Historia Leona próbującego rozwikłać niebezpieczną zagadkę Mahogany'ego jest czymś więcej niż jedynie próbą zaspokojenia niezdrowych instynktów wielbicieli filmowej grozy. To w jakimś stopniu metafora horroru jako gatunku: uporczywego poszukiwania w kinie przerażenia, niewytłumaczalnej fascynacji śmiercią i dekompozycją ciała. Scenarzyści celowo uczynili z głównego bohatera wziętego fotografa. Dzięki temu stawiają go poniekąd na równi z widzami swojego filmu, którzy – podobnie jak Leon – obserwując poczynania rzeźnika, powinni odczuwać perwersyjną satysfakcję połączoną z odrazą. Jeden z amerykańskich krytyków stwierdził, że „Pociąg...” wygląda jak „film Fritza Langa nakręcony w rzeźni” i choć to porównanie na wyrost, to jednak coś z prawdy w nim jest.
Oczywiście, wciąż jest to propozycja dla widzów o mocnych żołądkach, choć przyznać też trzeba, że – jakkolwiek głupio by to nie brzmiało – ekranowa jatka dawno nie była pokazana w tak fotogeniczny sposób.

NOCNY POCIĄG Z MIĘSEM
(Midnight Meat Train)
reż. Ryuhei Kitamura
USA 2008

Tekst w nieznacznie zmienionej formie ukazał się w dodatku „Kultura” do „Dziennika” 31 października 2008. Czyli akurat na Halloween.

niedziela, 19 października 2008

Pora na pory w śmietanie

Kolejny raz musiałem nadrabiać zaległości, więc dopiero teraz obejrzałem "Porę mroku". Film niezwykły pod każdym względem.
Przede wszystkim polski horror to wciąż rzadkość. Każdą próbę nakręcenia filmu grozy w rodzimych realiach powinniśmy więc przyjmować z nadzieją. Dopóki jednak powstawać będą takie arcydzieła jak film Grzegorza Kuczeriszki, ta nadzieja będzie płonna. Twórca filmu dużo obejrzał i zrozumiał podstawowe zasady rządzące masowo produkowanymi horrorami. Przygnębiająca scenografia, migoczące światła, niepokojąca muzyka, nagłe hałasy atakujące widza, jest tu nawet jakaś intryga. Niezwykłe jest jednak to, że żadnego z tych elementów nie umiał zastosować w odpowiednim momencie. Kuczeriszka próbuje na siłę straszyć od pierwszych chwil filmu, nie dając nawet za bardzo wciągnąć się w wątłą akcję. Po kilkunastu minutach robi się po prostu nudno.
I nudno jest do końca. Tym bardziej, że scenariusz raczej nie może wzbudzać entuzjazmu. Pal licho, że składa się z ogranych do bólu elementów - nazistowscy zbrodniarze (w mocno już podeszłym wieku), szpital psychiatryczny, transfer świadomości między ciałami... Dałoby się z tego jeszcze wykroić w miarę zgrabną (choć w dalszym ciągu bezsensowną) fabułę. Gorzej, że całość została okraszona wybitnie złymi dialogami w stylu: "Ten film widzieli przed tobą jedynie Hitler i Himmler". Co więcej, wypowiadanymi przez wyjątkowo drażniące postaci - z amerykańskich horrorów najlepiej udał się Kuczeriszce transfer bohaterów, którym od pierwszych chwil życzymy nagłej śmierci z rąk psychopaty/potwora/wirusa czy czego tam jeszcze nie przyszykowali dla nich scenarzyści.

PORA MROKU
reż. Grzegorz Kuczeriszka
Polska 2008

niedziela, 17 sierpnia 2008

Candyman niech nie wraca

Stopklatka podała, że hollywoodzcy spece od zużytych pomysłów zastanawiają się nad realizacją nowej wersji "Candymana". Jak zwykle w tego typu przypadkach można spytać: po co, do jasnej cholery?
Zreaktywowali już Michaela Myersa (i tak Rob Zombie nieźle z tego wybrnął), wróci Jason, ma też ożyć Freddie Kruger (jakiś debil przymierza podobno do tej roli Billy'ego Boba Thorntona, mam nadzieję, że to plotka). No to przywróćmy Candymana. I z tego, co wyczytałem, nie będzie to czwarta część cyklu, a remake - lub też po prostu nowa ekranizacja opowiadania Barkera.
Kontynuacja nie byłaby może tak złym rozwiązaniem, pod warunkiem, że ktoś zadbałby o porządny scenariusz. Problem pewnie w tym, że hasło "Candyman 4" skazałoby film jedynie na wydanie DVD, a do kin by nie trafił. Trzeba więc nakręcić rzecz od nowa. I najlepiej zadbać o gwiazdorską obsadę. Nie wiem, czy ktoś będzie w stanie zastąpić Tony'ego Todda w roli Candymana. Nie wiem, czy ktoś wyciśnie z tej historii tyle, co Bernard Rose w oryginale. I czy ktoś napisze równie dobrą muzykę, co Philip Glass. wiem natomiast, że mamy do czynienia z coraz większym absurdem - Hollywood szykuje remaki własnych filmów, nakręconych w latach 90. Filmów, które jeszcze się nie zestarzały, ale są - czy raczej być mogą - gwarantami kasowego sukcesu.
I zaraz ktoś wpadnie na pomysł, żeby zrealizować np. remake "Piły". Dla oszczędności kręcony w dekoracjach do szóstej części cyklu... A co tam. I niech Jigsawa zagra np. George Clooney - Tobin Bell to jednak niezbyt kasowy aktor.

niedziela, 6 lipca 2008

Też chcę mieć zombie


Fido (2006)
Generalnie nie przepadam za komediowymi horrorami. Są wyjątki, oczywiście, jak choćby wczesny Peter Jackson, ale to specyficzny rodzaj kina i nazwanie takiej "Martwicy mózgu" komediowym horrorem to w zasadzie wtopa.
Ale kilka dni temu trafił w moje łapska kolejny wyjątek. "Fido". Czyli - w dużym skrócie rzecz ujmując - komedia o zombie. I to kolejna - po "Wysypie żywych trupów" - dobra komedia o zombie.
Początek klasyczny: tajemnicze promieniowanie z kosmosu sprawia, że zmarli wstają z grobów. Zaczyna się wojna. Na szczęście do akcji wkracza Zomcon - firma, która stworzyła system kontroli zombiaków. Zakładasz truposzowi obrożę, hamującą jego krwiożerczy instynkt i voila! zyskujesz służącego, pomocnika, a nawet - jeśli zajdzie taka potrzeba - przyjaciela. Trochę bezmyślnego i powolnego, ale za to posłusznego. Co prawda, obroża czasem się psuje, ale co tam... Najwyżej twój zombie zeżre jakiegoś wkurzającego sąsiada.
I tak to się pięknie toczy. Pomysł kontrolowania żywych trupów nie jest rzecz jasna nowy, ale tu wykorzystany naprawdę zabawnie. Na dodatek całość utrzymana jest w cukierkowo - pastelowej tonacji amerykańskiego kina z lat 50. - urocze przedmieścia, piękni ludzie, ogólna radość i spokój. Do tego dobra obsada: Carrie-Anne Moss, Dylan Baker i Billy Connolly jako tytułowy zombiak.
Nie ma sensu wymieniać filmów, na których wzorował się reżyser Andrew Currie. "Fido" nie jest bowiem żałosną parodią gatunku, raczej delikatną kpiną z jego schematów. Ale jednocześnie hołdem złożonym mistrzom. George'owi Romero powinien się podobać.

Fido
reż. Andrew Currie
Kanada 2006

Oficjalna strona filmu

piątek, 6 czerwca 2008

The Times They Are A-Changin'

No może nie do końca, ale coś się zmienia. Od dziś Castrum Doloris to tylko - zgodnie z pierwotnym założeniem - miejsce na grozę w różnych wydaniach.
Bieżące sprawy, wkurwienia i obserwacje na Eternal Hate.
Będzie lżej.

niedziela, 1 czerwca 2008

Eat me, drink me

Po raz kolejny odbiegam od głównego tematu zainteresowań, ale znów nie mogłem się powstrzymać. Taki oto produkt spożywczy znalazłem w Tesco. Zdjęcie jest podłej jakości, bo robione komórką.


Jakby ktoś pytał, to margaryna. Na biało-czerwonej plakietce po prawej stronie jest napis: "Z polskich rąk i pól".
I ja już nie chcę wiedzieć, co dokładnie wchodzi w skład kromeczkowej miss.

piątek, 23 maja 2008

Jerzy nadchodzi


Kilka dni temu na blogu Jeża Jerzego pojawił się plakat teaserowy do filmu. Premiera dopiero w 2010 roku, ale twórcy (tfurcy?) potrafią podkręcać atmosferę. Donosy z kolejnych etapów produkcji, newsy i ciekawostki znajdziecie na rzeczonym blogu. A film - głęboko w to wierzę – będzie naprawdę zajebisty. Autorem plakatu jest oczywiście Tomek Leśniak.

czwartek, 22 maja 2008

Orbitowski nie straszy...


...na szczęście, tymczasowo. Za to świetnie sprawdził się w innym gatunku.
Łukasz Orbitowski, najlepszy polski autor horrorów napisał tym razem przesympatyczną książeczkę "Prezes i kreska. Jak koty tłumaczą sobie świat". Teoretycznie rzecz dla dzieci. Praktycznie - dla dorosłych jak najbardziej też. Krótkie historyjki, a przyjemność wielka.
I gdyby ktoś się czepiał, że to już było wiele razy - niezliczona liczna pisarzy poświęciła swoją prozę kotom, i że każdy fantasta jest wielbicielem kotów, to od razu piszę: Orbitowski zrobił to naprawdę znakomicie.

Łukasz Orbitowski "Prezes i kreska", Powergraph 2008

wtorek, 13 maja 2008

Tym razem absolutnie serio

To jest prośba o pomoc. Poważna, to nie żadna ściema, bo dotyczy osób, które znam. Jeśli możesz wysłać te informacje do kogoś, albo pomóc w jakikolwiek sposób, to proszę. Dzięki.

******

Szanowni Państwo,

w styczniu 2008 r. u naszej 15-letniej córki Kasi wykryto nowotwór złośliwy kości udowej. Od razu po diagnozie na Oddziale Onkologii Centrum Zdrowia Dziecka Kasia została poddana chemioterapii, która potrwa z przerwami prawie 2 lata. Naszą córkę czekają też operacje. Pierwsza z nich polega na usunięciu kości zaatakowanych przez raka. Kilka lat może potrwać rehabilitacja.
Nie wiemy, czy wszystkie etapy leczenia uda się przeprowadzić w Warszawie. Sytuacja naszej wielodzietnej rodziny jest teraz bardzo trudna. Nie jesteśmy przygotowani na wydatki związane z leczeniem Kasi, a nie refundowane przez NFZ, czyli transport z i do placówki leczącej, noclegi poza miejscem zamieszkania, leki i środki medyczne oraz pomoce do indywidualnej nauki.
Choroba córki dopiero co nas zaskoczyła, a czas już płynie nieubłaganie.
Dlatego też prosimy o pomoc w walce z jej chorobą poprzez wpłatę na konto:


Fundacja Pomocy Dzieciom z Chorobą Nowotworową
ul. Przybyszewskiego 47, 01-849 Warszawa
tel. (0-22) 834 06 74 www.fundacja.net KRS 0000079660 NIP: 118-05-47-811
nr konta: 08 1240 1066 1111 0000 0006 1694
tytułem: Hoffmann Katarzyna Marta

Za każdą przekazaną kwotę wszystkim Darczyńcom serdecznie dziękujemy
Kasia z rodzicami

środa, 30 kwietnia 2008

Groza wielkiego sportu raz jescze

Już kiedy pastwiłem się nad serią komiksów o polskich olimpijczykach, chwaląc jedynie tytuły kolejnych albumów, żywcem wyjętych z kapitana Żbika. No to teraz na chwilę do tego wrócę, bo kolejne propozycje nie są wcale najgorze i nie tylko Żbika mi przypominają:
tom 3 Wielki pościg w Moskwie (o Bronisławie Malinowskim) - trochę jak tandetny film szpiegowski z czasów zimnej wojny
tom 4 Pojedynek w deszczu (o Jacku Wszole) - western z lat 50.
tom 5 Szablista wszech czasów (o Jerzym Pawłowskim) - słabo, pomysły się kończą?
tom 6 Szczypiorniak wychodzi z cienia (o Bogdanie Wencie) - no, mistrzostwo, Zakładając, że Szczypiorniak to np. ksywka jakiegoś bandyty dajmy na to, a nie określenie piłki ręcznej...
Tytuły znalazłem na stronie Gazety Wyborczej, więc nie moja wina, jak się zmienią na jeszcze lepsze.

niedziela, 27 kwietnia 2008

Clive Barker zapowiada

Portal Bloody Disgusting przytoczył kilka newsów z artystycznego życia Clive'a Barkera. Twórca "Hellraisera" ma bowiem w planach kilka naprawdę smakowitych produkcji, a szczegóły zdradził na konwencie Fangoria's Weekend of Horror w Los Angeles.
Przede wszystkim rusza produkcja kolejnych filmów na podstawie opowiadań z "Ksiąg krwi". "Nocny pociąg z mięsem" jest już gotowy (premiera w Stanach 1 sierpnia), ale wkrótce ruszyć ma realizacja następnych. I tak, zapowiada Barker, na pierwszy ogień pójdzie "Krwawa księga", potem "Lęk", "Blues świńskiej krwi" i "Madonna". Poza tym Barker zapowiedział, że remake "Hellraisera" będzie raczej nowym opowiedzeniem historii o Cenobitach, niż kopią oryginalnego filmu.
A z ciekawostek, które zobaczą jedynie wybrani, to teatr 6th Hour szykuje trzyczęściowe kukiełkowe przedstawienie na podstawie "Kobierca". Jeśli ktoś wybiera się pod koniec roku do Montrealu, to może polować na ten spektakl.
I smakowity kąsek na koniec: Barker planuje też współpracę ze Steve'em Nilesem przy nowej - na razie enigmatycznej - serii komiksowej. Trzymam kciuki.
I niech poleje się krew.

piątek, 25 kwietnia 2008

Czasem straszy, czasem nie

Polska horrorem nie stoi, co dziwi w sumie, bo z takiego tłumu fanów na pewno znalazłoby się paru, którzy potrafią się nie tylko bać, ale także nastraszyć. Ledwie kilku - wśród nich chociażby Łukasz Orbitowski - udowodniło, że mają talent. Jest jednak nadzieja, bo ostatnio w ręce wpadły mi dwa produkty popkulturowe, które do idealnych nie należą na pewno, ale obcowanie z nimi nie było też bolesne. A pomysłów parę autorzy mieli nawet niezłych.


Zacznę od powieści, bo świeża. "Skarb w glinianym naczyniu" Mariusza Kaszyńskiego to - jak sądzę - próba podrobienia klimatów, w których porusza się Stephen King. Akcja toczy się w małej nadmorskiej wsi Dębia Góra, tuż po świętach Bożego Narodzenia. Wskutek działania Złego mieszkańcy zostają kompletnie odcięci od świata. Najpierw zaczynają znikać psy, potem ginie kilkoro dzieci, wreszcie ofiarami Złego pada coraz więcej osób. Złe bowiem mści się za zbrodnię popełnioną ponad siedemdziesiąt lat wcześniej... Jaka to zbrodnia i jak się wszystko kończy, pisać oczywiście nie będę, bo "Skarb..." przeczytać warto. Kaszyński bazuje na klasycznych schematach (żadnych fabularnych zaskoczeń się nie spodziewajcie), stara się konstruować ciekawych bohaterów, co zresztą różnie mu przychodzi. W sumie jednak to całkiem przyzwoite przeniesienie Kingowskich zagrywek w polskie realia. Może za długo się rozwija akcja, za mało wykorzystany jest obiecujący wątek z mitologii słowiańskiej i zbyt sztampowi - nawet w swoich fobiach, marzeniach i zboczeniach - są bohaterowie Kaszyńskiego, ale przyznać muszę, że nawet się to wszystko czyta i kupy trzyma.
Powieść kładą jednak trzy rzeczy. Po pierwsze, tytuł. "Skarb w glinianym naczyniu" - tak, wiem, że ma biblijne konotacje, Kaszyński zresztą o tym w powieści wspomina - brzmi jak tytuł czytanki o piratach. Po drugie, dialogi. I nie chodzi nawet o ich treść, ale o to, że jakoś mi nie pasują do - w przeważającej większości prostych, tak przynajmniej wynika z treści - mieszkańców nadmorskiej wioski. Nie wierzę, gdy osiemdziesięcioletnia staruszka, przez wszystkich uważana za wiedźmę i wariatkę, wspomina o sylwestrowym szampanie. I nie wierzę, gdy prosty chłop, wkurwiony na cały świat, porównuje turystów do Godzilli. Po trzecie wreszcie, trafiają się fragmenty niezamierzenie zabawne, choć miało być akurat odwrotnie, jak choćby "kawałek jelita przymarznięty do sekatora".


Na tym obrazku się zatrzymam, by na zdań kilka przeskoczyć do drugiej rzeczy, czyli filmu "Hiena" Grzegorza Lewandowskiego. Niedawno ukazał się na DVD, przez kina zresztą przemknął wcześniej niemal niedostrzeżony. Osadzonej na Śląsku historii nie można chyba do końca horrorem nazwać, ale środki, jakimi została zrealizowana - jak najbardziej. Lewandowski czuje gatunek, umie budować napięcie, wie, jak filmować proste rzeczy (opuszczony barak, korytarze w budynkach kopalni, etc.), by wzbudzić podskórny niepokój. Szkoda jedynie, że fabuła jest raczej mętna, a całość słabo - z wyjątkiem Borysa Szyca - zagrana. W swoim czasie Lewandowski zapowiadał, że nakręci swoją wersję opowieści o Draculi, więc jego odchył w stronę horroru nie jest przypadkiem. Na razie jednak reżyseruje kolejne odcinki "Na dobre i na złe", więc Vlad Tepes musi chyba jeszcze poczekać.
W każdym razie zarówno powieść Kaszyńskiego, jak i film Lewandowskiego, są jakimś symptomem. Polscy twórcy zaczynają rozumieć język horroru, są w stanie opanować jego wymogi i dostosować się do oczekiwań widzów i czytelników. Do sukcesu brakuje im jednak jednego - dobrego scenariusza/dobrego pomysłu. Bez tego - powielając nawet najlepsze wzorce - daleko nie dojadą.

Mariusz Kaszyński "Skarb w glinianym naczyniu", Runa 2008
"Hiena", reż. Grzegorz Lewandowski, 2006, dystr. DVD: Vivarto

The Spirit nadciąga

Teaser do ekranizacji komiksu Willa Eisnera, którą popełnia właśnie Frank Miller. Moim zdaniem trochę za bardzo wygląda jak "Sin City" (co nie znaczy, że wygląda źle, wręcz przeciwnie). No i muzyka z "Nietykalnych" może nawet pasuje, ale zobaczymy, jaka będzie w gotowym filmie.



Oficjalna strona filmu "The Spirit".

środa, 23 kwietnia 2008

Dlaczego polskie horrory nie straszą...

...takie pytanie zadał w dzisiejszej "Gazecie Wyborczej" Wojciech Orliński. Pytanie ze wszech miar słuszne, a i odpowiedź jak najbardziej konkretna. Zajawiam tekst Orlińskiego nie po to, by polemizować, ale dlatego, że to jedna z nielicznych w tzw. poważnej prasie osób, która serio traktuje kulturę popularną.
Choć muszę przyznać, że nie we wszystkim się z dziennikarzem "GW" zgadzam. Na przykład pisząc o Coenach i ich zdolności do budowania napięcia, Orliński pisze: gdyby Anton Chigurh, morderca z "To nie jest kraj dla starych ludzi", okazał się nagle nadprzyrodzonym demonem, widzowie by to zaakceptowali. Otóż sądzę, że nie. Chigurh budzi przerażenie nie tylko dlatego, że jest bezlitosnym zabójcą, ale także dlatego, że kompletnie nic o nim nie wiemy. Jakakolwiek próba dopisania racjonalnego (lub nie) wyjaśnienia do jego zachowania, nie wpłynęłaby na książkę McCarthy'ego i film Coenów najlepiej.
Dyskusyjny jest też fakt, czy w filmach Eli Rotha wszystko jest logicznie zaplanowane "jak w kryminałach Agathy Christie". No i drobiazg, który umknął uwadze redaktorów i korektorów "GW" - "28 dni" to nędzny dramat z Sandrą Bullock w klinice odwykowej. Film, o którym pisze Orliński to oczywiście "28 dni później".
Ale to wszystko drobiazgi. Ze swojej strony do listy kuriozalnych polskich horrorów dorzuciłbym jeszcze niewiarygodną "Legendę" Mariusza Pujszo. To jest dopiero majstersztyk!
Tekst Orlińskiego można przeczytać tutaj, przynajmniej do czasu, gdy nie zniknie w przepastnych (i płatnych) archiwach "GW".

sobota, 19 kwietnia 2008

Tribute to Richard Matheson


To kolejna informacja, która dociera do mnie z opóźnieniem, ale napisać muszę, bo warto o tym pamiętać. Otóż na początku przyszłego roku pojawi się na rynku antologia "He Is Legend", czyli hołd złożony przez amerykańskich pisarzy wielkiemu Richardowi Mathesonowi. Swoje kawałki zamieszczą w nim m.in. F.Paul Wilson, Joe Lansdale, Ramsey Campbell i - po raz pierwszy razem - Stephen King z synem Joe Hillem. Ich opowiadanie "Throttle" ma być wariacją na temat słynnego "Pojedynku na szosie". Wydawnictwo Gauntlet Press zapowiada, że na rynek trafi też wydanie limitowane - 750 egzemplarzy z autografami wszystkich autorów i dodatkowe 52 podpisane także przez Mathesona.
Oczywiscie, gdy zajrzałem na stronę wydawnictwa, wszystko już dawno było zamówione w przedsprzedaży...
W każdym razie, zapowiada się piękna rzecz. Ciekawe tylko, czy u nas ktokolwiek pokusi się o wydanie "He Is Legend", skoro na wznowienie "Jestem legendą" trzeba było czekać do premiery filmu z Willem Smithem.
I ciekawe, co na tytuł antologii powie pewna grupa z Północnej Karoliny... Jej dokonań można posłuchać klikając tutaj.

Strona wydawnictwa Gauntlet Press
Strona Stephena Kinga

środa, 16 kwietnia 2008

Groza wielkiego sportu

Tym razem nie będzie o horrorach. No, może w pewnym sensie...
Komiksowa seria "Słynni polscy olimpijczycy" przybliżyć ma czytelnikom sylwetki dwudziestu bohaterów rodzimego sportu. Wielkich nazwisk nie brakuje: będą albumy o Małyszu, Kusocińskim, Komarze, Wszole i innych herosach aren olimpijskich. Pierwszy zeszyt opowiada zaś historię wielkiego zwycięstwa polskich siatkarzy prowadzonych przez Huberta Wagnera nad reprezentacją ZSRR i skomplikowane losy legendarnego trenera, nazywanego przez prasę "Katem".
"Opowiada" to chyba za dużo powiedziane. Komiks jest skrótową, szarpaną i - nie ukrywajmy - koszmarnie nudną historią złotej reprezentacji. Ilustracje jeszcze się jakoś bronią (ledwie, ledwie). ale scenariusz woła o pomstę do nieba. Gdy siatkarze trenują w Tatrach, obowiązkowo ze skalistych grani muszą obserwować ich górale, a i zapewne szumią jodły na gór szczycie. I jeszcze przykład błyskotliwego dialogu między kibicami obserwującymi finał olimpijski: - Polacy grają najpiękniejszą siatkówkę. - I są mistrzami piątego seta.
Gdy polscy siatkarze bili radzieckich w Montrealu, nie było mnie jeszcze na świecie. I gdybym miał się z tego komiksu dowiedzieć, że to był porywający, szarpiący nerwy finał, nigdy bym nie uwierzył. Legenda drużyny Wagnera na szczęście jest żywa i bez tego wątpliwej jakości produktu. Kolejnego odcinka, poświęconego Małyszowi, już nie kupię. Choć będę śledził z wypiekami na twarzy tytuły kolejnych albumów, bo od czasów Żbika nic tak napięcia nie budowało. Pierwszy jest jeszcze taki sobie (Wielki triumf "Kata"), ale już komiks o Małyszu będzie się nazywać "Tajemnica profesora Żołądzia". Mistrzostwo.
A już na sam koniec wypada podziękować honorowemu patronowi serii, czyli Polskiemu Komitetowi Olimpijskiemu, a także wydawcy (Agora, "Gazeto", jak ci nie wstyd), autorom i pomysłodawcom za kolejny przydatny sceptykom dowód na to, że komiks to jednak rozrywka dla debili.

SŁYNNI POLSCY OLIMPIJCZYCY tom 1
HUBERT WAGNER. WIELKI TRIUMF "KATA"

scenariusz: Radosław Nawrot
rysunki: Arkadiusz Klimek
Agora 2008

poniedziałek, 14 kwietnia 2008

Cienie we mgle


Mgła (2007)
Ze sporym opóźnieniem dotarł do mnie nowy film Franka Darabonta, faceta, który jak niewielu reżyserów, potrafi zekranizować powieść Stephena Kinga i jej nie spieprzyć. Udowodnił to "Skazanymi na Shawshank" i "Zieloną milą". Co prawda aż osiem lat poczekał, zanim wziął na warsztat kolejny kawałek prozy Kinga, tym razem pochodzące ze zbioru "Szkieletowa załoga" opowiadanie "Mgła".
No, nie miał ten film najlepszej prasy (horrory rzadko kiedy mają, swoją drogą). Tymczasem to naprawdę rzetelny kawałek kina. O ile oczekuje się raczej analizy ludzkich postaw, a nie solidnej dawki przerażenia. To właśnie narastający między bohaterami filmu (dla przypomnienia: chroniącymi się w supermarkecie przed przyczajonymi we mgle potworami) konflikt najbardziej Darabonta - a wcześniej Kinga - interesuje. Mało to "monstrualnej" grozy, co więcej: gdy już potwory się pojawiają na ekranie, to nie są specjalnie przerażające, może poza majestatycznym, lovecraftowskim kolosem, którego można podziwiać pod koniec seansu. Dzięki temu jednak łatwiej się skupić na relacjach łączących i dzielących bohaterów filmu. Nie zaryzykowałbym twierdzenia, że Darabont celowo postawił na nie najlepsze efekty komputerowe, to raczej kwestia budżetu, a nie reżyserskiego zamysłu. Z pewnością wolał jednak, by widzowie przejęli się losami kilku postaci, niż podziwiali wymyślne monstra.
We "Mgle" pojawia się także cały panteon archetypicznych Kingowskich bohaterów. Ojciec rodziny, który musi zrobić wszystko, by ocalić swojego syna. Wariatka, która w obliczu śmierci dostaje religijnego objawienia, pociągając za sobą tłum wyznawców, którzy w inwazji potworów widzą karę zesłaną przez Boga. Twardziela, który okaże się tchórzem i mięczaka, który stanie się bohaterem. Może i są to postaci, które King produkuje jak spod sztancy, ale też niespecjalnie chyba należy oczekiwać od niego jakiejś pisarskiej rewolucji. Tak jak i rewolucji nie oczekuję po filmach Darabonta.

MGŁA
(The Mist)
reż. Frank Darabont
USA 2007

Oficjalna strona filmu

środa, 19 marca 2008

Lost Boys Still Lost

W sieci pojawił się pełny zwiastun do sequela kultowych (w swoim czasie) "Straconych chłopców". No, nie wygląda to najlepiej, a fakt, że film ma się ukazać bezpośrednio na DVD, świadczy raczej o tym, że nie będzie to, oględnie mówiąc, arcydzieło.
Pierwsza część niby też nie była, ale miała fajny klimat, Kiefera Sutherlanda i Joela Schumachera za kamerą. W "Lost Boys: The Tribe" wystąpią co prawda Corey Haim i Corey Feldman, ale to już nie te czasy...

Poczekamy, zobaczymy.

A zwiastun można sobie obejrzeć tutaj:




www.bloody-disgusting.com

niedziela, 9 marca 2008

Gone, Baby, Gone

PAP podał dziś mniej więcej taką wiadomość: "Ukryte zwłoki dwóch kobiet znaleźli w niedzielę strażacy w rozbitym samochodzie na lokalnej drodze między Gutłowami i Gieczem (Wielkopolska). Policja podejrzewa, że kobiety zostały zamordowane. Zwłoki były przykryte kocami i workami. W aucie znaleziono szpadel. Kierowca auta zginął na miejscu".

Wymarzony początek dla dobrego kryminału albo jeszcze lepszego scenariusza filmowego. I to takiego, w którym nic nie jest takie, jak się początkowo wydaje. Temat aż się prosi, żeby mylić tropy, podsuwać fałszywe rozwiązania, napisać inteligentne dialogi, pobawić się konwencją i wreszcie porządnie czytelnika/widza zaskoczyć. Bez herosów rodem z kiepskich seriali w rodzaju komisarza Zawady.

Jest tylko jeden problem. Taki scenariusz musieliby napisać bracia Coen.

The Road of No Return

Naturalne, że po wielkim sukcesie filmowej adaptacji "To nie jest kraj dla starych ludzi", wzrosło nieco - przynajmniej u nas - zainteresowanie prozą Cormaca McCarthy'ego. Najszybciej zareagował WL, wydając ostatnią jak na razie powieść Amerykanina - nagrodzoną Pulitzerem "Drogę".
Muszę przyznać, że niewiele książek zrobiło na mnie ostatnio tak wielkie wrażenie.
Rzecz dzieje się w niezbyt odległej przyszłości. Świat został niemal doszczętnie zniszczony przez nieokreślony kataklizm, prawdopodobnie zagładę atomową. Z powierzchni Ziemi zniknęło niemal całe życie, a niedobitki ludzkości przemierzają drogi w poszukiwaniu resztek żywności. Tak jak bohaterowie powieści - ojciec i syn, którzy podążają na południe USA, by przetrwać zimę.
Całą powieść wypełnia opis ich żmudnej wędrówki to niejasno określonego celu. Wędrówki przygnębiającej, niebezpiecznej, właściwie z góry skazanej na klęskę. Post-apokaliptyczna wizja świata wykreowana przez McCarthy'ego jest przy tym porażająca. Spustoszone przez pożary przestrzenie, zrujnowane miasta, wraki samochodów na poboczach, bandy kanibali włóczące się po drogach. McCarthy nie unika drastycznych opisów - krótkich, oszczędnych, a dzięki temu bardziej wstrząsających. Niejeden zawodowy autor horrorów mógłby McCarthy'emu buty czyścić - i nie chodzi mi tu o poziom literacki, ale o sposób budowania napięcia, kreowania prawdziwie przerażającej atmosfery za pomocą najprostszych pomysłów.
"Droga" równie dobrze mogłaby się nazywać "To nie jest kraj dla dobrych ludzi". W świecie opisanym przez McCarthy'ego nie istnieją już żadne zasady moralne. Ci, którzy ocaleli, walczą o przetrwanie za wszelką cenę. Ojciec i syn to natomiast przedstawiciele ginącego gatunku. Sami nazywają siebie "tymi dobrymi" i "niosącymi światło". Ale miejsca na umierającej Ziemi już dla nich nie ma.

Cormac McCarthy „Droga”
(The Road)
Wydawnictwo Literackie, Kraków 2008

Strona internetowa Cormac McCarthy Society

wtorek, 4 marca 2008

Scream Bloody Gore

Dekapitacja. Palenie ludzi (w tym dzieci) żywcem. Patroszenie maczetą. Zabijanie za pomocą: pistoletów, karabinów maszynowych, karabinów snajperskich, CKM-ów, granatów, min, noży, bagnetów i bardzo dużej bomby. Świnie pożerające ludzi. Rozbijanie głowy kamieniem. Wyrywanie gardła gołymi rękami. Masowe egzekucje.
Co to za film?
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
"John Rambo".
Nie polecam.

poniedziałek, 28 stycznia 2008

Powrót żywych trupów

Wreszcie. Wydawnictwo Taurus dość długo kazało nam czekać na czwarty tom "Żywych trupów", ale w końcu jest. W Stanach szykuje się już ósmy paperback, więc trochę nam zostało do nadrobienia, ale dobrze, że seria nie zdechła, bo w przeciwieństwie do tytułowych bohaterów, pewnie by szybko do Polski nie wróciła.
Czwarty tom "Żywych trupów" nie rozczarowuje, choć wydaje się, że cykl delikatnie traci tempo. Początek albumu jest co prawda piekielnie dynamiczny, pojawia się nawet nowa postać (która zresztą wprowadzi nieco zamieszania), ale trzy czwarte komiksu to moralne i duchowe rozterki bohaterów, którzy znaleźli bezpieczne - przynajmniej chwilowo - schronienie w opuszczonym więzieniu. Nie jest to bynajmniej zarzut: scenarzysta Robert Kirkman jest mistrzem psychologii, a stworzone przez niego charaktery to największy atut serii. Bohaterowie są w stu procentach wiarygodni. Mają swoje słabości i wady, a nikt nie jest kryształowo czysty. Bo i w sytuacji, w jakiej się znaleźli, nie mogą tacy być. Od strony scenariuszowej to perfekcyjna robota: dobre dialogi, prawdziwe emocje i świetnie utrzymane napięcie. Powoli przyzwyczajam się nawet do rysunków Charliego Adlarda, choć wciąż daleko im do tego, co pokazał w pierwszej części "Żywych trupów" Tony Moore (dobrze, że chociaż okładki wciąż rysuje).
Seria Kirkmana to bodaj najlepszy komiksowy horror jaki ukazał się w Polsce. Jest tu wszystko, co fan zombie mógłby sobie wymarzyć. Nawet George Romero nie napisał lepszego scenariusza komiksowego, choć jego "Toe Tags" był całkiem udany. Nie śledzę na bieżąco wydań amerykańskich, unikam też - na razie - lektury streszczeń kolejnych tomów. Do marca (5. tom "Żywych trupów" ma się ukazać na WSK) wytrzymam. Mam nadzieję, że wydawca nie będzie potem długo zwlekał z publikacją kolejnych części.

ŻYWE TRUPY tom 4. NAJSKRYTSZE PRAGNIENIA
scenariusz: Robert Kirkman
ilustracje: Charlie Adlard
Taurus Media 2008

Oficjalna strona Roberta Kirkmana
Oficjalna strona Tony'ego Moore'a
Oficjalna strona Charliego Adlarda
(jeszcze nie działa, ale "coming soon")

piątek, 25 stycznia 2008

Ile oczu mają wzgórza?

Dużo. Jeśli policzyć parę na każdy film z serii rozpoczętej przez Wesa Cravena w 1977 roku, to już pięć par i - jeśli wierzyć producentom - szósta w drodze. A jeszcze jedna trafiła się w komiksie.
Po ubiegłorocznej premierze "Wzgórza mają oczy 2" (czyli sequela remake'u, a nie remake'u sequela) na serii delikatnie wyżyli się twórcy "Simpsonów" - Pomocnik Bob marzy tam o nakręceniu filmu "The Hills Have Eyes 3: The Hills Still Have Eyes".
Na hollywoodzkie prawo serii narzekać można, ale i zrozumieć je trzeba. Skoro ludzie (w tym - nie ma co ukrywać - ja) chcą oglądać kolejne oczy wzgórz, to niech oglądają. Zwłaszcza że remake i jego sequel są lepsze od oryginału.
Narzekałem już kiedyś, że horrory jakoś szybko się starzeją. Zwłaszcza ostatnio, gdy nawet w mainstreamie twórcy nie mają oporów przed pokazywaniem wymyślnych tortur i jakże bogatego w interesujące elementy wnętrza człowieka. Fakt, więcej w nowych produkcjach gore'u, a zdecydowanie mniej sensu. Ale w przypadku "Wzgórz..." tego sensu akurat nigdy zbyt wiele nie było. W swoim czasie film Cravena musiał robić wrażenie. Jest agresywny, odrażający i na swój sposób straszny. Ale rodzina kanibali nawet wtedy nie mogła być aż tak szokująca. Nie trzy lata po premierze "Teksańskiej masakry piłą mechaniczną". Zresztą sam Craven przyznawał ponoć, że do napisania scenariusza zainspirowała go szkocka legenda o Sawneyu Beanie. Szesnastowieczna zresztą. Zaiste, już trzy dekady temu trudno było o jakieś świeże pomysły w kinie grozy.
Oryginalny sequel "Wzgórz..." Craven nakręcił podobno dla pieniędzy. Dużo na nim chyba nie zarobił, bo film był finansową wtopą. Nic dziwnego, jest po prostu beznadziejnie kiepski, zarówno pod względem fabuły, jak i efektów specjalnych i klimatu.
Wyższość remake'u "Wzgórz..." i jego sequela nie bierze się bynajmniej z faktu, że Alexandre Aja i później Martin Weisz dołożyli do historii pustynnych kanibal więcej sensu. Tu akurat oba filmy pozostają na poziomie oryginalnej serii. Są jednak znacznie lepiej zrealizowane, mają więcej napięcia, sympatyczniejszych (choć do bólu papierowych) bohaterów - mowa oczywiście o tych "dobrych", a nie o czających się wśród tytułowych wzgórz psychopatach. Jeśli więc chodzi o czysty fun z oglądania kolejnych makabresek, nowe "Wzgórza..." wygrywają ze starymi o kilka długości.
Oczywiście nie bronię tu wszystkich remake'ów. Większość jest o niebo (czy też w tym przypadku - piekło) gorsza od oryginałów. Nieliczne dają radę ("Omen", "Halloween"), wciąż jednak pozostając w cieniu pierwowzorów. A "Wzgórza..." są po prostu lepsze.
A najfajniejsza i tak pozostanie legenda o Sawneyu Beanie.

Kim był Sawney Bean?
Artykuł Stevena Schneidera o oryginalnych "Wzgórzach..."

środa, 23 stycznia 2008

Die, you hippie scum!

Rzeź (2006)
Republikanie są najgorszym złem, jakie spotkało Amerykę. Tak przynajmniej uważa David Arquette, co można wywnioskować z jego filmu "Rzeź". Taki tytuł może zwiastować tylko jedno. No i to "jedno" faktycznie w filmie Arquette'a można znaleźć w sporych ilościach. Niestety makabryczna jatka została wzbogacona bardzo wątpliwym przesłaniem.
Film zaczyna się od cytatu z Reagana: "Hippis to ktoś, kto wygląda jak Tarzan, chodzi jak Jane i śmierdzi jak Cheetah". A głównymi bohaterami filmu są właśnie hippisi. Współcześni, co prawda, ale od dzieci-kwiatów z lat 70. różnią się jedyniem tym, że mają telefony komórkowe. Hippisi jadą więc na hippisowski festiwal muzyczny, odbywający się gdzieś w zapadłej dziurze pośrodku wielkiego lasu. A w okolicy roi się od klasycznych amerykańskich rednecków.
Wśród rednecków zaś znalazł się jeden wyjątkowo niesympatyczny. Potężny facet w masce przypominającej z grubsza twarz Ronalda Reagana, chętnie robiący użytek z topora. I - jak łatwo się domyślić - nie jest drwalem.
Rąbie więc ów samozwańczy Reagan hippisów w imię czystości Ameryki i światłych idei republikanizmu. Rąbie policję, która nieudolnie stara się chronić przybyłych na koncert nastolatków. Rąbie, dekapituje, patroszy - co mu tylko do głowy przyjdzie. Nic dziwnego - ponad dwadzieścia lat wcześniej został wypuszczony ze szpitala psychiatrycznego na mocy amnestii wprowadzonej przez administrację Reagana. Wniosek jest prosty - nawet za najbardziej prymitywne formy przemocy odpowiadają republikanie. Psychopata w lesie czy wojna w Iraku - wszystko jedno.
Republikanizm = zło.
Do pewnego stopnia można się z tym zgodzić. Sęk w tym, że szukanie tak prostych wyjaśnień poważnych problemów do niczego nie prowadzi. Ale Arquette nawet nie udaje, że szuka jakichkolwiek rozwiązań. Cały jego film jest bowiem przeznaczony dla widzów chętnie używających używek niedozwolonych. Od tytułu ("The Tripper"), po datę amerykańskiej premiery (20 kwietnia, 420 ma w amerykańskiej popkulturze symboliczne znaczenie, poszukajcie chociażby w wikipedii). Tu nie potrzeba więc roztrząsania problemu, ale kilku czytelnych i zabawnych aluzji. Po co więcej?
Wkurzony na prymitywną głupotę filmu Arquette'a muszę jednak przyznać, że "Rzeź" sprawdza się w paru momentach jako hołd złożony klasycznym slasherom Wesa Cravena i Tobe'a Hoopera. Ma kilka (ale naprawdę kilka) dobrych scen, fajnie sfilmowanych, klimatycznych i nawet czasami strasznych. Jest momentami zabawny (jeden z bohaterów na chwilę przed śmiercią z rąk psychopaty, krzyczy zrozpaczony: "Ale ja jestem republikaninem!"). Mógł być niezłą rozrywką z gatunku takich, co to się lekko ogląda i szybko zapomina. Arquette jednak przedobrzył. Na siłę wcisnął do "Rzezi" swoje polityczne przekonania, choć powinien więcej energii włożyć w wymyślenie choćby odrobinę oryginalnej fabuły.

RZEŹ
(The Tripper)
reż. David Arquette
USA 2006

Heath Ledger R.I.P.

Nie mam zamiaru rozlewać łez niczym nastoletnia fanka popularnego aktora, ale jakoś dziwnie mi się zrobiło. Obserwowałem karierę tego aktora od kilku ładnych lat - mniej więcej od czasu "Patrioty" - i wiele wskazywało na to, że stanie się gwiazdą naprawdę wielkiego formatu. Był znakomity w "Nieustraszonych braciach Grimm", "Nedzie Kellym" i rzecz jasna w "Tajemnicy Brokeback Mountain".
Gdy zobaczyłem fragmenty "The Dark Knight" z Ledgerem w roli Jokera, mogłem pomysleć tylko jedno: Jack Nicholson, eat your heart out.
A teraz wychodzi na to, że Joker to ostatnia rola Ledgera. Ale to kiepski żart w jego wykonaniu.

piątek, 18 stycznia 2008

Cavaleras Reunited

Kilka zdań na gorąco, po przesłuchaniu nowej płyty Maxa Cavalery. Tym razem nagranej wspólnie z bratem Igorem w ramach grupy Cavalera Conspiracy. "Inflikted" to pierwszy wspólny album braci od czasu "Roots" Sepultury. I to najlepsza płyta, jaką nagrał Max Cavalera od tamtego czasu.
Jeśli ktoś wątpił w Cavalerę słuchając płyt Soulfly (ja akurat nie, ale są tacy, co się zatrzymali na etapie "Beneath the Remains" i twierdzą, że potem Brazylijczyk nie zrobił już nic godnego uwagi), to teraz powinien choć część wiary odzyskać. Tu nie ma żadnych ukłonów w stronę nu-metalu, żadnych kompromisów, żadnego przynudzania. Jasne, to nie jest taka muzyka, jak na wczesnych płytach Sepultury. Ale to kawał porządnego thrashu, agresywnego, mocnego i przemyślanego.
Premiera "Inflikted" 24 marca. Bądźcie czujni.

Strona Cavalera Conspiracy na Roadrunner Records
Oficjalna strona zespołu

wtorek, 15 stycznia 2008

Z piekła rodem

Sezon na podsumowania ubiegłego roku jeszcze się nie skończył, więc skorzystam z okazji i dorzucę swoje, tym razem muzyczne. Bezpośrednio zainspirowane lekturą listy 50 najlepszych płyt zdaniem brytyjskiej edycji "Metal Hammera".
Poniższy spis nie pretenduje w żadnym razie do miana rzetelnego rankingu albumów metalowych i okołometalowych - za dużo mam zaległości (spora część płyt ujętych w zestawieniu MH w Polsce się nie ukazała). To po prostu dziesięć albumów, które zrobiły na mnie największe wrażenie w ciągu ostatnich 12 miesięcy.

1. MACHINE HEAD "The Blackening"
2. CHIMAIRA "Resurrection"
3. FEAR MY THOUGHTS "Vulcanus"
4. ATREYU "Lead Sails Paper Anchor"
5. STILL REMAINS "The Serpent"
6. TURISAS "The Varangian Way"
7. BEHEMOTH "The Apostasy"
8. DOWN "III: Over the Under"
9. TOMAHAWK "Anonymous"
10. DIMMU BORGIR "In Sorte Diaboli"

i garść wyróżnień:
The Dillinger Escape Plan "Ire Works", The Birthday Massacre "Walking with Strangers", Miguel And The Living Dead "Postcards from the Other Side", Dark Tranquility "Fiction", Static-X "Cannibal", Arch Enemy "Rise of the Tyrant", Ministry "The Last Sucker" i - mimo wszystko - nowy Korn.

Amen.

niedziela, 13 stycznia 2008

Vampira jednak śmiertelna

10 stycznia w wieku 86 lat zmarła Maila Nurmi (a.k.a. Maila Elizabeth Syrjäniemi). Pewnie to nazwisko niewielu osobom cokolwiek mówi, ale już pseudonim Vampira sprawi, że światełko się zaświeci.
Otóż to prawda, Vampira nie żyje. Choć zostanie wśród nas na zawsze (co wszak dziwić nie powinno) - głównie dzięki roli w niezapomnianym "Planie 9 z kosmosu" Eda Wooda. Prowadziła także w amerykańskiej telewizji swój własny "The Vampira Show". Prowadziła raczej rozrywkowe życie (przyjaźniła się m.in. z Jamesem Deanem i Orsonem Wellesem), ale też dzięki temu stała się jedną z ikon exploitation cinema w latach 50. i 60.
Podobno podczas pogrzebu Beli Lugosiego Peter Lorre zasugerował, żeby na wszelki wypadek wbić zmarłemu kołek w serce.
Gdyby ktokolwiek powiedział coś podobnego podczas pogrzebu Maily Nurmi, byłby to pewnie największy honor, jakiego mogła się doczekać wiele lat po zakończeniu kariery.

Strona internetowa Vampiry

sobota, 12 stycznia 2008

Sinister Six

Czysto teoretycznie lista najlepszych filmów roku powinna liczyć przynajmniej dziesięć pozycji. Tak się jakoś przyjęło. Ale wybranie dziesięciu najlepszych horrorów pokazywanych w polskich kinach w 2007 roku oznaczałoby wpisanie na tę listę filmów, które na to nie zasłużyły. Od biedy można tam umieścić chociażby "28 tygodni później", ale to jednak nie do końca udany film. Albo "Straż dzienną", ale to dla odmiany raczej urban fantasy, a nie horror. Będzie więc filmów pięć i jedno specjalne wyróżnienie. A i tak pierwsze miejsce może od razu budzić wątpliwości, bo to też nie do końca kino grozy...

1. LABIRYNT FAUNA, reż. Guillermo del Toro
Nie tylko kino podszyte niepokojem, ale także wspaniałe dzieło sztuki. Perfekcyjnie przemyślane, świetnie skonstruowane i fenomenalnie wprost nakręcone (wszelkie pochwały kierować należy do genialnego operatora Guillerma Navarro). Jeden z najważniejszych filmów, jakie w ogóle trafiły w ubiegłym roku do polskich kin. I kolejny dowód talentu del Toro, który - choć w Hollywood rozmienia się na drobne - nie stracił reżysrskiego instynktu. I gdy tylko nie ma nad sobą nadzoru amerykańskich producentów, pokazuje na co naprawdę go stać. Jeśli kiedykolwiek uda mu się spełnić reżyserskie marzenie, czyli zrealizować adaptację "W górach szaleństwa" Lovecrafta, mam nadzieję, że będzie mógł to zrobić od początku do końca po swojemu.

2. PLANET TERROR, reż. Robert Rodriguez
Kapitalna zabawa konwencją i schematami. Wszystko, czego można się spodziewać po tandetnym horrorze o zombie, znalazło się w filmie Rodrigueza. Plus fenomenalny fałszywy zwiastun "Machete" - na tyle entuzjastycznie przyjęty, że Rodriguez zdecydował się na nakręcenie całego filmu.

3. THE HOST - POTWÓR, reż. Bong Jeon-ho
I znów film, który nie jest czysty gatunkowo, bo to i monster movie, i komedia, i dramat... Zabawny, świetnie zrealizowany, świeży. A jednocześnie hołd złożony m.in. klasycznej wersji "Godzilli". I choć mocno antyamerykański w swojej wymowie (to armia USA odpowiada za "narodziny" potwora), sequel powstanie już w dużej mierze za pieniądze z Hollywood. Jest spora szansa, że nie wyjdzie mu to na dobre.

4. 1408, reż. Mikael Hafstrom
Kilkustonicowe opowiadanie Stephena Kinga rozciągnięte na 100 minut filmu. Trochę niepotrzebnie, bo gdyby zrobić z tego godzinną opowieść, byłaby to jedna z lepszych ekranizacji Kinga w ogóle. Tak jest trochę przegadane, trochę efekciarskie, ale i tak bardzo przyzwoite patrzydło. Bardzo dobra rola Johna Cusacka podbija automatycznie ocenę.

5. HALLOWEEN, reż. Rob Zombie
Niby nie powinno tu tego filmu być. To w końcu remake, który nie dorasta oryginałowi do pięt. Ale nowa wersja "Halloween" coś jednak w sobie ma: odpowiednią dawkę okrucieństwa, dobrą rolę Malcolma McDowella, niezłą muzykę. To niby wciąż za mało, ale mnie dodatkowo przekonało coś, na co większość krytyków mocno narzekała - opowieść o dzieciństwie Michaela Myersa. Pierwsza połowa filmu jest zdecydowanie lepsza od drugiej. No i nie ściągnięta od Carpentera.

Wyróżnienie: KRZESŁO DIABŁA, reż. Adam Mason
Filmu nie było w kinach poza pokazami w ramach Horrorfestiwal.pl. Dlatego wyróżnienie. Ale warto o nim pamiętać, nie tylko dlatego, że wygrał wspomniany festiwal. To mocne, cholernie krwawe, niegłupie i przewrotne kino. Dla ludzi o mocnych nerwach i mocnych żołądkach, ale dalekie od tandety serwowanej przez Hollywood. Brytyjczycy zawsze potrafili robić dobre filmy grozy. To kolejny dowód.

I na zakończenie - rozczarowanie roku.
HANNIBAL. PO DRUGIEJ STRONIE MASKI, reż. Peter Webber
Fatalna ksiąźka, film niewiele lepszy. Totalnie zmarnowana postać Hannibala Lectera. Ładny pod względem wizualnym (Webber nakręcił wcześniej bardzo dobrą "Dziewczynę z perłą"), ale to niestety już nie wystarcza.

piątek, 11 stycznia 2008

Zapomniane arcydzieło

The Amazing Mr. X (1948)
No, może arcydzieło to określenie nieco na wyrost, ale to film z pewnością warty uwagi, produkcja, która wyrasta ponad standardy kina grozy lat 40.
Tytuł jest nieco mylący, zapowiada bowiem nie wiadomo jakie cuda. Tymczasem "The Amazing Mr. X" to raczej hitchcockowski w stylu thriller psychologiczny z elementami porządnej ghost story. Główną bohaterką jest Christine Faber, młoda wdowa, która dwa lata po śmierci męża zaczyna słyszeć jego głos wołający o pomoc. Wkrótce kobieta spotyka tajemniczego mężczyznę o imieniu Alexis. Zna on nie tylko wszystkie sekrety Christine, ale w jego obecności nasilają się zjawiska paranormalne. Wkrótce jednak i jego tajemnice znajdą swoje wytłumaczenie.
Zagorzali miłośnicy horroru mogą się poczuć filmem nieco rozczarowani, bowiem - uwaga, będzie spoiler - wszystkie zjawiska nadnaturalne znajdują tu materialne (unikałbym tym razem słowa "logiczne") wyjaśnienie. Mimo to "The Amazing Mr. X" ma specyficzną, mroczną atmosferę (podkreślaną uporczywie powracającą muzyką Chopina), nieodparty urok i, przede wszystkim, wielkiego Johna Altona za kamerą.
To właśnie ów operator, jeden z najważniejszych w swoim fachu twórców lat 40. i 50., wykreował sugestywną, przejmującą atmosferę obrazu. Łącząc klimaty rodem z filmu noir i gotyckich opowieści grozy stworzył wizualne dzieło godne podziwu. Alton był wówczas u szczytu sławy. Miał juź na koncie pierwszą profesjonalną książkę o sztuce operatorskiej "Painting with Light" (1945) i był jednym z najbardziej rozchwytywanych hollywoodzkich autorów zdjęć w tamtym czasie. Wkrótce otrzymał nawet Oscara za zdjęcia do "Amerykanina w Paryżu".
Jak na sznujące się kino grozy przystało, "The Amazing Mr. X" ma też swoją - skromną, ale zawsze - mroczną legendę. Główną rolę żeńską miała początkowo zagrać Carole Landis - jedna z licznych niespełnionych gwiazd Hollywood. Aktorka popełniła jednak samobójstwo (podobno na skutek nieudanego romansu z Rexem Harrisonem oraz kłopotów finansowych, w jakie wepchnął ją kontrakt z wytwórnią 20th Century Fox) zaledwie kilka dni przed rozpoczęciem zdjęć do filmu.
Rolę Christine Faber otrzymała ostatecznie Lynn Bari, gwiazdka produkcji klasy B (w ciągu 15 lat pojawiła się w ponad stu filmach), a jednocześnie jedna z najpopularniejszych pin-up girls w czasie II wojny światowej.
Tytułowego tajemniczego pana X zagrał natomiast Turhan Bey. To postać o tyle ciekawa, że po kilkunastu filmach nakręconych w latach 40., zniknął z ekranów na cztery dekady. Ostatnią rolę zagrał w 1953 roku, a wrócił dopiero epizodycznym występem w serialu "SeaQuest". Potem zagrał m.in. w dwóch epizodach "Babylon 5". 86-letni aktor zakończył już jednak karierę na dobre. I pewnie - podobnie jak "The Amazing Mr. X" - zostanie w pamięci jedynie najbardziej fanatycznych wielbicieli kina lat 40.
Szkoda.

THE AMAZING MR. X
reż. Bernard Vorhaus
USA, 1948

Ściągnij film ze strony archive.org

Zły zombie, niedobry

Dom przy cmentarzu (1981)
To było moje pierwsze od wielu lat spotkanie z Lucio Fulcim. Nie da się ukryć, że rozczarowujące. Horrory - zwłaszcza filmowe - szybko się starzeją, a "Dom przy cmentarzu" nie nabrał z wiekiem nawet charakteru ciekawostki, którą oglądałoby się z jakąś podszytą grozą nostalgią.
Opowieść o rodzinie, która pada ofiarą przerażającego doktora-zombie (na dodatek mieszkającego w piwnicy ich domu) to dość groteskowa odmiana gore'u. Dodajmy, groteskowa całkowicie niezamierzenie. Fulci nie słynął raczej z dbałości o logiczny rozwój akcji i fabuły - w "Domu na cmentarzu" jest podobnie.
Film gra przede wszystkim klimatem. To zbiór surrealistycznych obrazów, gwałtownych scen przemocy (ale nie aż tak gwałtownych, jakie zazwyczaj mogliśmy oglądać we włoskich horrorach), a wszystko połączone ze sobą bez większego sensu.
Owszem, można w "Domu na cmentarzu" znaleźć kilka niezłych scen, poczuć chwilami dreszcz niepokoju, ale daleko temu filmowi do innych dzieł Fulciego, nie wspominając już o dokonaniach Dario Argento czy Mario Bavy. Za dużo tu rutyny, ogranych pomysłów, kiepskich żartów (doktor zombie nazywa się tu Freudstein, zaiste sophisticated). Niegdyś szokujący "Dom przy cmentarzu" dziś budzi tylko trochę strachu i o wiele więcej nudy. (To swoją drogą spotkało m.in. debiutancki film Wesa Cravena "Ostatni dom po lewej").
Trudno dziś uwierzyć, że w latach 80. Fulci miał problemy z jego dystrybucją. Ale - tu błysnę niebywałym spostrzeżeniem - czasy się zmieniły.
Horror Fulciego kończy się cytatem pochodzącym rzekomo z twórczości Henry'ego Jamesa. To jednak fałszywka, bowiem reżyser sam ten cytat wymyślił. Zresztą cały film - oglądany ponad ćwierć wieku po premierze - wydaje się takim samym oszustwem. Jak Fulci udawał Jamesa, tak "Dom przy cmentarzu" udaje pełnokrwisty horror.

DOM PRZY CMENTARZU
(Quella villa accanto al cimitero)
reż. Lucio Fulci
Włochy 1981

Tekst Patricii MacCormack o twórczości Lucio Fulciego
Lucio Fulci tribute site