piątek, 25 kwietnia 2008

Czasem straszy, czasem nie

Polska horrorem nie stoi, co dziwi w sumie, bo z takiego tłumu fanów na pewno znalazłoby się paru, którzy potrafią się nie tylko bać, ale także nastraszyć. Ledwie kilku - wśród nich chociażby Łukasz Orbitowski - udowodniło, że mają talent. Jest jednak nadzieja, bo ostatnio w ręce wpadły mi dwa produkty popkulturowe, które do idealnych nie należą na pewno, ale obcowanie z nimi nie było też bolesne. A pomysłów parę autorzy mieli nawet niezłych.


Zacznę od powieści, bo świeża. "Skarb w glinianym naczyniu" Mariusza Kaszyńskiego to - jak sądzę - próba podrobienia klimatów, w których porusza się Stephen King. Akcja toczy się w małej nadmorskiej wsi Dębia Góra, tuż po świętach Bożego Narodzenia. Wskutek działania Złego mieszkańcy zostają kompletnie odcięci od świata. Najpierw zaczynają znikać psy, potem ginie kilkoro dzieci, wreszcie ofiarami Złego pada coraz więcej osób. Złe bowiem mści się za zbrodnię popełnioną ponad siedemdziesiąt lat wcześniej... Jaka to zbrodnia i jak się wszystko kończy, pisać oczywiście nie będę, bo "Skarb..." przeczytać warto. Kaszyński bazuje na klasycznych schematach (żadnych fabularnych zaskoczeń się nie spodziewajcie), stara się konstruować ciekawych bohaterów, co zresztą różnie mu przychodzi. W sumie jednak to całkiem przyzwoite przeniesienie Kingowskich zagrywek w polskie realia. Może za długo się rozwija akcja, za mało wykorzystany jest obiecujący wątek z mitologii słowiańskiej i zbyt sztampowi - nawet w swoich fobiach, marzeniach i zboczeniach - są bohaterowie Kaszyńskiego, ale przyznać muszę, że nawet się to wszystko czyta i kupy trzyma.
Powieść kładą jednak trzy rzeczy. Po pierwsze, tytuł. "Skarb w glinianym naczyniu" - tak, wiem, że ma biblijne konotacje, Kaszyński zresztą o tym w powieści wspomina - brzmi jak tytuł czytanki o piratach. Po drugie, dialogi. I nie chodzi nawet o ich treść, ale o to, że jakoś mi nie pasują do - w przeważającej większości prostych, tak przynajmniej wynika z treści - mieszkańców nadmorskiej wioski. Nie wierzę, gdy osiemdziesięcioletnia staruszka, przez wszystkich uważana za wiedźmę i wariatkę, wspomina o sylwestrowym szampanie. I nie wierzę, gdy prosty chłop, wkurwiony na cały świat, porównuje turystów do Godzilli. Po trzecie wreszcie, trafiają się fragmenty niezamierzenie zabawne, choć miało być akurat odwrotnie, jak choćby "kawałek jelita przymarznięty do sekatora".


Na tym obrazku się zatrzymam, by na zdań kilka przeskoczyć do drugiej rzeczy, czyli filmu "Hiena" Grzegorza Lewandowskiego. Niedawno ukazał się na DVD, przez kina zresztą przemknął wcześniej niemal niedostrzeżony. Osadzonej na Śląsku historii nie można chyba do końca horrorem nazwać, ale środki, jakimi została zrealizowana - jak najbardziej. Lewandowski czuje gatunek, umie budować napięcie, wie, jak filmować proste rzeczy (opuszczony barak, korytarze w budynkach kopalni, etc.), by wzbudzić podskórny niepokój. Szkoda jedynie, że fabuła jest raczej mętna, a całość słabo - z wyjątkiem Borysa Szyca - zagrana. W swoim czasie Lewandowski zapowiadał, że nakręci swoją wersję opowieści o Draculi, więc jego odchył w stronę horroru nie jest przypadkiem. Na razie jednak reżyseruje kolejne odcinki "Na dobre i na złe", więc Vlad Tepes musi chyba jeszcze poczekać.
W każdym razie zarówno powieść Kaszyńskiego, jak i film Lewandowskiego, są jakimś symptomem. Polscy twórcy zaczynają rozumieć język horroru, są w stanie opanować jego wymogi i dostosować się do oczekiwań widzów i czytelników. Do sukcesu brakuje im jednak jednego - dobrego scenariusza/dobrego pomysłu. Bez tego - powielając nawet najlepsze wzorce - daleko nie dojadą.

Mariusz Kaszyński "Skarb w glinianym naczyniu", Runa 2008
"Hiena", reż. Grzegorz Lewandowski, 2006, dystr. DVD: Vivarto

Brak komentarzy: