piątek, 25 stycznia 2008

Ile oczu mają wzgórza?

Dużo. Jeśli policzyć parę na każdy film z serii rozpoczętej przez Wesa Cravena w 1977 roku, to już pięć par i - jeśli wierzyć producentom - szósta w drodze. A jeszcze jedna trafiła się w komiksie.
Po ubiegłorocznej premierze "Wzgórza mają oczy 2" (czyli sequela remake'u, a nie remake'u sequela) na serii delikatnie wyżyli się twórcy "Simpsonów" - Pomocnik Bob marzy tam o nakręceniu filmu "The Hills Have Eyes 3: The Hills Still Have Eyes".
Na hollywoodzkie prawo serii narzekać można, ale i zrozumieć je trzeba. Skoro ludzie (w tym - nie ma co ukrywać - ja) chcą oglądać kolejne oczy wzgórz, to niech oglądają. Zwłaszcza że remake i jego sequel są lepsze od oryginału.
Narzekałem już kiedyś, że horrory jakoś szybko się starzeją. Zwłaszcza ostatnio, gdy nawet w mainstreamie twórcy nie mają oporów przed pokazywaniem wymyślnych tortur i jakże bogatego w interesujące elementy wnętrza człowieka. Fakt, więcej w nowych produkcjach gore'u, a zdecydowanie mniej sensu. Ale w przypadku "Wzgórz..." tego sensu akurat nigdy zbyt wiele nie było. W swoim czasie film Cravena musiał robić wrażenie. Jest agresywny, odrażający i na swój sposób straszny. Ale rodzina kanibali nawet wtedy nie mogła być aż tak szokująca. Nie trzy lata po premierze "Teksańskiej masakry piłą mechaniczną". Zresztą sam Craven przyznawał ponoć, że do napisania scenariusza zainspirowała go szkocka legenda o Sawneyu Beanie. Szesnastowieczna zresztą. Zaiste, już trzy dekady temu trudno było o jakieś świeże pomysły w kinie grozy.
Oryginalny sequel "Wzgórz..." Craven nakręcił podobno dla pieniędzy. Dużo na nim chyba nie zarobił, bo film był finansową wtopą. Nic dziwnego, jest po prostu beznadziejnie kiepski, zarówno pod względem fabuły, jak i efektów specjalnych i klimatu.
Wyższość remake'u "Wzgórz..." i jego sequela nie bierze się bynajmniej z faktu, że Alexandre Aja i później Martin Weisz dołożyli do historii pustynnych kanibal więcej sensu. Tu akurat oba filmy pozostają na poziomie oryginalnej serii. Są jednak znacznie lepiej zrealizowane, mają więcej napięcia, sympatyczniejszych (choć do bólu papierowych) bohaterów - mowa oczywiście o tych "dobrych", a nie o czających się wśród tytułowych wzgórz psychopatach. Jeśli więc chodzi o czysty fun z oglądania kolejnych makabresek, nowe "Wzgórza..." wygrywają ze starymi o kilka długości.
Oczywiście nie bronię tu wszystkich remake'ów. Większość jest o niebo (czy też w tym przypadku - piekło) gorsza od oryginałów. Nieliczne dają radę ("Omen", "Halloween"), wciąż jednak pozostając w cieniu pierwowzorów. A "Wzgórza..." są po prostu lepsze.
A najfajniejsza i tak pozostanie legenda o Sawneyu Beanie.

Kim był Sawney Bean?
Artykuł Stevena Schneidera o oryginalnych "Wzgórzach..."

Brak komentarzy: