środa, 26 stycznia 2011

Not from hell 2010

To z rozpędu jeszcze jedno podsumowanie – znacznie mniejsze, ale nie zawierające w sobie heavy metalu, więc i płyt znacznie mniej słuchałem. Mam też świadomość, że wielu wartościowych, dobrych, bardzo dobrych i znakomitych albumów ubiegłego roku nie słyszałem i pewnie szybko tych zaległości nie nadrobię. Trudno. Oto osiem niemetalowych płyt, które zrobiły na mnie największe wrażenie w 2010 roku.
Niektóre zaskoczyły mnie samego.

1. AMERICAN VI: AIN'T NO GRAVE
Johnny Cash
American

Ten album ukazał się trzy dni przed 78. rocznicą urodzin Johnny'ego Casha. Piosenki leżały w szufladzie od siedmiu lat. Rick Rubin wyciąga je po kolei i wypuszcza na krążkach z serii „American”. Szósty ponoć jest ostatnim, ale ja mam cichą nadzieję, że coś się tam jeszcze znajdzie. Wiadomo, pośmiertnie wydaje się najczęściej odrzuty, skrawki, resztki, byle tylko wyszarpać jeszcze parę dolarów od fanów spragnionych choćby iluzorycznej obecności gwiazdora. Wystarczy spojrzeć, co dzieje się z Michaelem Jacksonem – album „Michael” jest takim gniotem, że Jackson żywy nigdy by się pod nim nie podpisał.
Ale z Cashem jest jakoś inaczej. Jakby ten człowiek był fizycznie niezdolny do nagrania słabej piosenki. Brał na warsztat własne utwory, brał – w przypadku „American” to przecież większość – cudze i grał tak, że dech zapiera. Na „szóstce” nie ma może tak wielkiego hitu, jakim była Cashowa wersja „Hurt” NIN. Ale są piękne, przepiękne piosenki Sheryl Crow, Krisa Krisstoffersona, Boba Nolana.
I przyprawiające o dreszcze słowa otwierającej album piosenki: „There ain't no grave gonna hold my body down / When you hear that trumpet sound / Gonna get up out of the ground / There ain't no grave gonna hold my body down”.
Brakuje mi takiego gościa jak Johnny Cash, naprawdę.

2. ONE-ARMED BANDIT
Jaga Jazzist
Ninja Tune

Norwegia po raz pierwszy. OK, na tej liście też po raz ostatni, Norwegowie rządzili w ubiegłym roku sceną metalową, tu znalazło się więc miejsce wyłącznie dla ensemblu Jaga Jazzist. „One-Armed Bandit” ujął mnie przede wszystkim kapitalnym, przestrzennym brzmieniem (dziewięcioosobowy skład robi jednak wrażenie). Uwielbiam rozbuchane kompozycje Jaga Jazzist, i to, że przypominają mi czasami muzykę do filmów kryminalnych z lat 70. I że Norwegowie potrafią tak bez żadnego zgrzytu wymieszać jazz, elektronikę i odrobinę rocka progresywnego. I wcale nie wychodzi to pretensjonalnie i wydumanie – to muzyka lekka, łatwa, ale przy tym piekielnie wprost inteligentna. Rzadko słucham podobnych płyt, ale zawsze wiedziałem, że jeśli chce się spróbować, to warto sięgnąć po rzeczy wydawane przez Ninja Tune (że przypomnę choćby wrocławski duet Skalpel). Nie zawiodłem się i tym razem.

3. GRINDERMAN 2
Grinderman
Mute Records/ANTI-

Pieprzony Nick Cave. Czego się nie dotknie, to wychodzi co najmniej dobrze. A z reguły wychodzi doskonale. I od paru lat ma świetną serię: pierwszy album Grindermana, „Dig, Lazarus, Dig” nagrane z Bad Seeds, a teraz „Grinderman 2”. Ciekawe, co wyda w tym roku i chociaż wydaje mi się, że ciężko mu będzie taką serię utrzymać, to jednak wcale się nie zdziwię, jeśli znów nagra rewelacyjny album.
Drugi „Grinderman” jest nawet lepszy niż debiut tegoż zespołu. Niby z jednej strony jakby nieco łagodniejszy, ale z drugiej – brzmi bardziej brudno, garażowo, opętańczo. Fascynująco. Cave musi się pewnie chwilami czuć jak ten wilk z okładki płyty – od dawna na salonach, wszyscy chcą go zagłaskać na śmierć, proszę, nawet jakiś koleżka z Polski, co to na co dzień słucha o szatanach i innych takich, pisze jaki to ten Cave ach i och. A ten cholerny Australijczyk ma w sobie jeszcze niezgłębione pokłady wściekłości, muzycznego geniuszu, który przez kilkadziesiąt lat kariery wcale się nie wyczerpał, tylko kipi i kipi, aż w końcu eksploduje.
Cave, jako ten wilk właśnie, jeszcze będzie kąsał.
Do krwi.

4. THE DISSENT OF MAN
Bad Religion
Epitaph

Przyznaję, straciłem Bad Religion na parę lat z oczu, wiedziałem, że chłopaki się nie poddają, ale nowych płyt ani specjalnie nie słuchałem z wypiekami na twarzy, ani nie czekałem, co się u Grega Graffina i spółki wydarzy. Poprzedni album „New Maps of Hell” jakoś mną nie ruszył, za to „The Dissent of Man” – jak najbardziej. Jasne, to cały czas stare, dobre Bad Religion, wiele się nie zmienia – cały czas fajne, melodyjne kompozycje, sporo punkowe i rock'n'rollowej energii, wszystko jak trzeba. A jednak chwyta – „The Day That the Earth Stalled” czy „The Resist Stance” to naprawdę kawałki, których kalifornijskim weteranom mogą pozazdrościć młodsi koledzy.
Może to też niestety oznaczać, że się starzeję. Kilka dni temu usłyszałem nowy album UK Subs – brzmi, jakby był nagrany 35 lat temu, jakby Subsi zatrzymali się w rozwoju na etapie debiutu The Clash. I, cholera, podoba mi się. Tak jak Bad Relgion, choć to muzyka bez porównania inteligentniejsza, niż nagrania UK Subs.
Tak, to musi być starość.

5. BETWEEN TWO LUNGS
Florence + The Machine
Island

Uskuteczniam oszustwo. Nieduże, ale zawsze – „Lungs”, debiutancki album Florence Welch, ukazał się w 2009 roku. Ale po pierwsze, wtedy nie zrobiłem podsumowania płyt niemetalowych, a po drugie, Florence wyszła naprzeciw moim oczekiwaniom i wydała „Lungs” ponownie – tym razem w wersji dwupłytowej jako „Between Two Lungs”, dzięki czemu może pojawić się w tym zestawieniu. Przyznaję, dodatkowej płyty posłuchałem raz, większość materiału to nagrania koncertowe, więc więcej do niej nie wracałem. Bo wystarczy mi wersja podstawowa, bardzo fajna mieszanka electro, popu, art rocka i czego tam jeszcze dusza zapragnie. A Florence Welch ma przy tym bardzo fajny głos. Spora dawka muzycznej świeżości, dowód na to, że nowoczesny pop może być i ambitny, i do zabawy, i do posłuchania w każdej chwili.

6. PRĄD STAŁY/PRĄD ZMIENNY
Lao Che
Rockers Publishing

Lao Che zrobili sobie wielką krzywdę za pomocą płyty „Powstanie warszawskie”. Płyty nota bene znakomitej, ale wielu postrzegać zaczęło płocki zespół jako wyrazicieli młodej myśli patriotycznej, utożsamiając własną głupotę z hołdem złożonym powstańcom przez bardzo utalentowany zespół. Lao Che więc nie grywa już na koncertach materiału z „Powstania...” zbyt chętnie, za to skutecznie próbuje od historycznej (wcześniej mieli na koncie również znakomite „Gusła”) etykietki uciec. Najpierw był świetny „Gospel”, a w zeszłym roku doskonały „Prąd stały/prąd zmienny”. Pierwszy krążek, który nie był – co podkreślali wszyscy bodaj recenzenci – koncept albumem.
Oj, narzekali niektórzy, że to już nie to samo, że gitar za mało, a elektroniki za dużo, że to, że tamto, że sramto, kompletnie nie rozumiejąc chyba, na czym polega rozwój. Lao Che rozwija się pięknie, piosenki wciąż nagrywa fantastyczne, teksty – poezja czysta. A że mnie gitarowo? I co z tego, nigdy nie mianowali się odnowicielami rocka. Robią, co chcą i jak chcą. I bardzo dobrze. Respekt.

7. DANGER DAYS
My Chemical Romance
Reprise

Napisałem w „Kulturze” tak oto: Z pozoru My Chemical Romance to zespół, jakich wiele. Trochę zaczerpnęli z estetyki emo, nieco od brytyjskich kapel w rodzaju Franza Ferdinanda, odrobinę z dance-punkowych dokonań !!! czy Yeah Yeah Yeahs. Tyle że nie każdy młody zespół zaryzykowałby tak odważny krok, jak nagranie koncept albumu inspirowanego muzyką Queen (a na dodatek zaproszenie Lizy Minnelli do zaśpiewania w jednym z utworów) – a taka była poprzednia płyta My Chemical Romance „The Black Parade” z 2006 roku. Trzeci krążek zespołu stał się przełomem w jego karierze.
Poprzeczka została więc postawiona bardzo wysoko, ale My Chemical Romance ani myśleli ją przeskakiwać. „Danger Days: The True Lives of the Fabulous Killjoys” nie rozwija ani muzycznych pomysłów, ani aranżacji „The Black Parade”. Wraca za to do radosnej, niczym nieskrępowanej rockowej energii, podbijanej rytmami rodem z dyskotek, ale zagranej z iście punkową zadziornością i werwą.
To również kolejny koncept album w dorobku My Chemical Romance, tym razem opowiadający komiksową, futurystyczną historię tytułowych Fabulous Killjoys – czwórki wyjętych spod prawa herosów, walczących ze złowrogą korporacją Better Living Industries (BL/ind). Temu pomysłowi podporządkowana została zresztą cała kampania promocyjna – jeszcze przed premierą albumu ruszyła strona internetowa Better Living (www.betterlivingindustries.jp), ani słowem nie wspominająca o płycie, za to obiecująca nowe, lepsze życie. W teledyskach do promujących krążek singli „Na Na Na (Na Na Na Na Na Na Na Na Na)” (już za sam tytuł polubiłem tę piosenkę) oraz „SING” muzycy My Chemical Romance wcielają się oczywiście w role Fabulous Killjoys, zaś ich arcywroga Korsego, szefa BL/ind, zagrał znakomity scenarzysta komiksowy Grant Morrison. Lider zespołu Gerard Way już kilka lat wcześniej wyrażał swój podziw dla Morrisona, przyznając, że inspirował się jego twórczością pisząc własną serię komiksową – uhonorowaną prestiżową Nagrodą Eisnera „The Umbrella Academy”.
Myliłby się jednak każdy, kto w pomyśle na „Danger Days” widziałby jedynie popkukturową sieczkę. Owszem, na albumie można znaleźć odniesienia do anime i japońskich monster-movies („Destroya”), ale to także hołd dla antyutopii w stylu „Roku 1984” Orwella czy legendarnego obrazu „Znikający punkt” (pojawiający się na płycie DJ zwany Dr. Death Defying to oczywisty odpowiednik filmowej postaci Super Soula). A i happy endu po historii Fabulous Killjoys spodziewać się nie należy – mimo przyjętej konwencji My Chemical Romance nie opowiadają bajeczek dla grzecznych dzieci.
Być może dlatego odrzucili też propozycję nagrania piosenki na ścieżkę dźwiękową filmu „Saga Zmierzch: Księżyc w nowiu”. – Wielu ludzi naokoło mówiło: „Na miłość boską, nagrajcie ten cholerny kawałek” – wspominał w jednym z wywiadów Gerard Way. Odmówili, choć niejeden zespół dałby się posiekać za to, że jego utwór znalazłby się na płycie, której słuchają wszystkie zakochane w Robercie Pattinsonie nastolatki. Ot, cała filozofia My Chemical Romance. Komercyjni niezależni.

8. GRANDA
Monika Brodka
Sony Music

Dostałem do zrecenzowania Grandę Brodki i pomyślałem, że to chyba żart! Przecież blog miał dotyczyć polskiej muzyki rockowej, nigdy nie myślałem, że znajdzie się na nim miejsce dla popowej płyty! To nie moje klimaty, kompletnie nie moje!
To nie ja napisałem. To napisał autor bloga Muzykowisko. Tyle że ja się pod tym podpisuję obiema rękoma. „Brodka to nie moje klimaty, nigdy, spierdalaj” – tyle mniej więcej usłyszał ode mnie mój były redakcyjny kolega Marcin, gdy powiedział: „Posłuchaj tej płyty”.
Ale posłuchałem. I odjechałem.
To nie jest wybitny album, jak chcieliby niektórzy entuzjaści. Ale jest bardzo, naprawdę bardzo dobry. OK, brzmi jak solowe rzeczy Nosowskiej, choć sama Brodka przed taką opinią się broni w wywiadach. Ale to nie wstyd. Solowe rzeczy Nosowskiej są fajne w przeciwieństwie do płyt Heya. No, może oprócz ostatniej, ale ostatnia płyta Heya brzmi jak solowe płyty Nosowskiej.
A Brodka brzmi tylko trochę jak Nosowska, a bardziej jak Brodka, która wreszcie odnalazła swój styl. I dojrzała na tyle, że wytwórnia przestała jej stawiać warunki i kreować na gwiazdkę pop-sceny. To Brodka postawiła na swoim i nagrała inaczej, lepiej, fajniej, bogaciej.
Kiedyś była dla mnie synonimem kreowanej przez rynek gwiazdki – wygrała „Idola”, głos miała zawsze fantastyczny, ale wytwórnia próbowała nią manipulować, choć wiele na tym nie ugrała. A Brodka okazała się silniejsza. I dobrze.
Nie tylko jest ładna, nie tylko ma fajny głos, ale na dodatek sprawiła, że na jej kolejny album będę teraz czekał. Ot, zagadka wszechświata.

Brak komentarzy: