niedziela, 23 stycznia 2011

Z piekła rodem 2010

Po ponad rocznej przerwie, na dodatek z miesięcznym opóźnieniem, wracam na Castrum Doloris. Oczywiście, by znowu dla siebie samego (pamięć już nie ta, niestety) zrobić listę najlepszych metalowych płyt 2010 roku. Co do kolejności, to nie do końca jestem pewny, czy ma być taka, jaka jest. Z grubsza się zgadza, ale czasem bardzo trudno się zdecydować. Aha, w opisach pojawiają się czasem cytaty ze mnie samego. Sorry, leniwy jestem.
Założenie – poza listą – jest takie, że częściej będę się tu uzewnętrzniał, ale podejrzewam, że kolejny wpis zrobię za rok... Zobaczymy. Teraz najlepsi.


1. BLACKJAZZ
Shining

Indie Recordings

Tu akurat wątpliwości nie miałem – „Blackjazz” to arcydzieło. Trochę słabo, że najlepszą płytę ubiegłego roku usłyszałem na początku stycznia, ale tak widać miało być. Norwegowie prześcignęli konkurencję bez zadyszki, choć pewnie w moim szczerym wyznaniu miłości jest sporo gorliwości neofity, przyznaję. Absolutnie niekonwencjonalne połączenie jazzu, gitarowego jazgotu, black metalu i sporej dawki szaleństwa, plus fantastyczny cover „XXI Century Schizoid Man” King Crimson. Chyba nikt do tej pory nie zagrał tego lepiej. Nawet King Crimson.
Shining jest jednocześnie moją wielką porażką – nie udało mi się dotrzeć na żaden z ich ubiegłorocznych koncertów w Polsce. Mam nadzieję, że będę miał szansę to nadrobić, bo w tej chwili to zespół numer jeden do zobaczenia na żywo.

2. AFFLICTION XXIX II MXMVI
Blindead

Mystic

Trochę autopromocji: napisałem tekst do jednej z piosenek na tej płycie. To też prawdopodobnie jedyny w mojej karierze moment, w którym moje nazwisko pojawia się obok nazwiska Cormaca McCarthy'ego (nie licząc, oczywiście, ewentualnych recenzji jego książek), który zainspirował tekst innego utworu. Rzecz jasna, autorstwo jednego tekstu nie uprawniłoby mnie do umieszczenia płyty na jakiejkolwiek liście, gdyby nie był to album genialny. Mroczny, przytłaczający, intensywny, gęsty, przemyślany. Fantastycznie wydany, warto dodać. Naprawdę jestem dumny, że mogłem choć w minimalnym stopniu uczestniczyć w jego powstaniu. No i rzecz sprawdza się na koncertach – świetny występ Blindead przed Ulverem w warszawskim Palladium dowiódł tego w stu procentach.

3. NORRON LIVSKUNST
Solefald

Indie Recordings

Norwegia na liście po raz drugi i nie ostatni. Solefald poznałem, przyznaję, niedawno, a „Norron Livskunst” to krążek, który rozwalił mnie w drobny mak. Jaką muzykę mogą grać wspólnie poeta (i absolwent filozofii na paryskiej Sorbonie) oraz reporter telewizyjny? Jeśli pochodzą z Norwegii, to oczywiście black metal. Ale za to jaki. To metal wymieszany a to z jazzem, a to z rockiem. Raz brzmi jak Dimmu Borgir, raz jak Kvelertak, ale najczęściej brzmi po prostu jak Solefald. Niepowtarzalnie. Choć powinienem wyrazić nadzieję, że właśnie powtarzalnie: życzę sobie bowiem w przyszłości usłyszeć inne równie doskonałe płyty tego zespołu.

4. MASTERMIND
Monster Magnet

Napalm Records

Spora niespodzianka, bo nie oczekiwałem po Monster Magnet albumu rozkładającego na łopatki. Fajnego, tak. Solidnego, tak. Świetnego – nie. A tu proszę. Wystarczył mi kapitalny singiel „Gods and Punks”, by niecierpliwie czekać na premierę tej płyty. I na szczęście ekipa Dave'a Wyndorfa nie zawodzi. To ich najlepszy album od czasu „Powertrip”, przebojowa mieszanka stonera, psychodelii i hard rocka. Momentami zaskakująca, jak w przypadku kawałka „The Titan Who Cried Like a Baby”, który mógłby z powodzeniem znaleźć się w repertuarze Nine Inch Nails. Tak, Monster Magnet potrafi przywrócić wiarę w to, że rock jeszcze nie umarł na dobre.

5. REPTILIAN
Keep of Kalessin

Indie Recordings/Nuclear Blast

Norwegia po raz trzeci. Trumetalowcy pewnie Keep of Kalessin teraz serdecznie nienawidzą – w końcu to zespół, który startował w eliminacjach do Eurowizji, a na dodatek wystąpił wspólnie z niejakim Aleksandrem Rybakiem, czy jak mu tam. Zgoda, to obciach nad obciachami. Ale szczerze mówiąc, pierdolę to. „Repitlian” jest po prostu świetną płytą, jedną z tych, których w ubiegłym roku słuchałem najczęściej i dostarczyła mi naprawdę sporo pozytywnych emocji. .

6. ABSOLUTE DISSENT
Killing Joke

Spinefarm/Universal

Takem pisał w „Machinie”, powtórzę więc: Killing Joke podsumowuje swoją 30-letnią karierę. Na szczęście nie kolejnym składakiem z cyklu „Greatest Hits”, ale udanym albumem, pierwszym od czasu „Revelations” (1982) nagranym w oryginalnym składzie. „Absolute Dissent” to szczególna, emocjonalna płyta, także dlatego, że dedykowana zmarłemu trzy lata temu basiście Ravenowi – muzycy nie ukrywali w wywiadach, że to tragiczne wydarzenie zmieniło ich sposób myślenia o sztuce. Najwyraźniej na początek postanowili zrobić przegląda wszystkich swoich muzycznych fascynacji. Ciężkie, metalowe riffy w „This World Hell” w jednej chwili ustępują zimnym, nowofalowym brzmieniom „Endgame”, elektroniczny industrial z singlowego „European Super State” przeskakuje do mrocznego dubu w zamykającym płytę, pięknym „Ghosts of Ladbroke Grove”. Cały album aż kipi od pomysłów, jest ich tu nawet za dużo, bogactwo rozwiązań i koncepcji sprawia, że „Absolut Dissent” jest zbiorem dwunastu świetnych kawałków, ale ciężko ułożyć je w spójną całość. Co nie zmienia faktu, że Killing Joke ciągle ma w sobie tę hipnotyczną, szamańską moc.
A teraz dodam tylko, że dodatkowy plus album zarobił bonusowym krążkiem z coverami własnych piosenek nagrywanymi przez inne kapele. Wersję Metalliki znałem, ale zabiła mnie fantastyczna piosenka Nouvelle Vague. I parę innych.

7. POSEIDON
Dagoba

XIII Bis Records

Mam słabość do tego zespołu. Poprzedni album „Face the Colossus” był jedną z najciekawszych płyt 2008 roku, „Poseidon” jest jeszcze lepszy. Dużo zespołów tak gra, łącząc wściekłe, techniczne granie z groove metalem, melodyjnymi kompozycjami i wyglądem ulubieńców emo-dziewczynek (nie ma jak pomalowane paznokcie, panowie). I co z tego? Francuzi naprawdę dają radę, narzucają niewiarygodne tempa, by potem sytuację uspokoić, nieco zwolnić i znów zagrać kawałek, który sam chce się nucić. Brzmi to rewelacyjnie, musi się świetnie sprawdzać na żywo – o ile oczywiście magicy w studiu tego brzmienia za bardzo nie podkręcili. Tak czy inaczej, jeden z zespołów na liście „do zobaczenia na żywo”.

8. SPIRAL SHADOW
Kylesa

Prosthetic

Kylesa załapała się na listę rzutem na taśmę. Album ukazał się co prawda w październiku, ale ja usłyszałem go dopiero na początku tego roku. I odjechałem. Fantastyczne połączenie stonera, sludge metalu, psychodelii, punka i czego tam sobie jeszcze życzycie. Trzyma mnie ten krążek mocno cały czas, puścić nie chce. I dobrze, niech trzyma. Piękna muzyka to jest, po prostu.


9. THE ORACLE
Godsmack

Universal Republic

Niby Godsmack nagrywa ciągle tę samą płytę, niby powtarza podobne patenty, ale kupuję to w ciemno. „The Oracle” to kawałek soczystego rock'n'rolla z lekko metalowymi naleciałościami, przebojowy, dynamiczny, wpadający w ucho album. Być może najbardziej agresywny w karierze grupy, ale jednocześnie tę rockową wściekłość ładnie przełamujący choćby bluesową harmonijką w „Devil's Swing”. A i specjalne wyróżnienie należy się Sully'emu Ernie – za wokale na tym albumie i fajną solową płytę „Avalon”. Do dwudziestki by się nie załapała, ale wspomnieć należy, bo ładna i w miarę możliwości daleka od tego, co Erna robi z Godsmackiem.

10. AFTER
Ihsahn

Candlelight

Norwegia po raz czwarty i końca nie widać. Frontman Emperora kończy swoją muzyczną trylogię z impetem. Poprzednie solowe płyty Ihsahna – „The Adversary” i „angL” – były świetne, ta jest najlepsza. Black metal połączony z fantastycznymi dźwiękowymi pejzażami, progresywnym metalem, pięknem kompozycji i zaskakującym instrumentarium, jak choćby saksofon, na którym gościnnie gra Jorgen Munkeby z Shining. Rewelacja.

11. OPTION PARALYSIS
The Dillinger Escape Plan

Season of Mist

DEP coraz bardziej się uspokaja – takie można przynajmniej odnieść wrażenie po przesłuchaniu „Option Paralysis”. OK, cały czas nie brakuje tu obłąkańczych, paranoicznych, mathcore'owych połamańców, ale pojawia się też ładne, jazzowe pianino Mike'a Garsona, albo kawałek taki jak „Parasitic Twins”, który równie dobrze mógłby się znaleźć w repertuarze Massive Attack. Ben Weinman (miałem przyjemność z nim o tej płycie porozmawiać), twierdzi, że to najbardziej metalowy album w karierze Dillingera. A potem tłumaczył mi, że metal to nie muzyka, to satn umysłu, podobnie jak jazz. No, skoro tak, to rzeczywiście to najbardziej metalowa płyta DEP. A na pewno najlepsza.

12. KORN III – REMEMBER WHO YOU ARE
Korn

Roadrunner

Za wysoko? Może. Ale ta płyta była dla mnie jak powrót do przeszłości. Korn znów pracuje z Rossem Robinsonem i nagrywa najlepszy krążek od lat. Mało przebojowy, surowy, prosty, oszczędny – świetny. Akurat lubię wszystkie wcielenia grupy Jonathana Davisa, ale to przekonuje mnie tak, jak przekonywały mnie pierwsze dwie płyty Korna. Od w miarę hitowego „Oildale (Leave Me Alone)”, opartego na klasycznym kornowym riffie, po ostatnie dźwięki „Holding All These Lies”.

13. ZOMBIE EP
The Devil Wears Prada

Ferret

Nie powinno tu być tej płyty, bo to nie pełnowymiarowy album, a licząca zaledwie pięć utworów EP-ka. Trudno, przymknę oko z przynajmniej trzech powodów. Po pierwsze, zjadające swoje własne ogony zespoły metalcore'owe nowymi nagraniami najczęściej przynoszą sobie więcej wstydu niż korzyści, a jednak Devil Wears Prada wciąż daje radę i brzmi świetnie. Po drugie, kompozycyjnie i aranżacyjnie ta płyta wyrasta spośród wielu longplayów, jakie słyszałem w ubiegłym roku, a i pomysłów z niej wystarczyłoby spokojnie na całą płytę – umiar wszak jest cnotą, a DWP udało się go zachować. Po trzecie, no cóż, zombie. Cała EP-ka jest koncept albumem opisującym walkę z żywymi trupami. Jak więc mogłem nie zmieścić jej na liście?

14. OMEN
Soulfly

Roadrunner

Max Cavalera ciągle rządzi. Za każdym razem spodziewam się, że kolejna jego płyta nie wytrzyma, a ten, najpewniej z czystej złośliwości, napierdala coraz głośniej i szybciej. Może nie tak, jak w czasach wczesnej Sepultury, ale znakomicie. „Omen” to najlepszy album Soulfly. I wiem, że mówiłem to samo w przypadku „Conquer”. I w przypadku „Dark Ages”. Ale jeśli Cavalera utrzyma taką formę, to pewnie powtórzę to również przy premierze następnej płyty. Dorzucę do tego dwa koncerty Soulfly, jakie widziałem w zeszłym roku w Krakowie i Warszawie. Niby średnie, ale atmosfera niepowtarzalna. Teraz czekam na drugi krążek Cavalera Conspiracy.

15. DIAMOND EYES
Deftones

Reprise

Po tragicznym wypadku Chi McBride'a przez chwilę przyszłość Deftones stała pod znakiem zapytania. Na szczęście Chino Moreno i kumple zebrali się do kupy i postanowili działać dalej, między innymi po to, by zbierać kasę na długotrwałą i kosztowną rehabilitację przyjaciela. I już z nowym basistą nagrali piękny, mocny album. Nie tak przebojowy, jak wcześniejsze (trochę brakuje mi tu czegoś na kształt „Digital Bath”), ale mimo wszystko to muzyka z najwyższej półki. Specjalny punkt za okładkę – w zeszłym roku nikt takiej ładnej nie zrobił. Szczęśliwie ładna okładka skrywa równą sobie muzyczną zawartość.

16. AXIOMA ETHICA ODINI
Enslaved

Indie Recordings/Nuclear Blast

Norwegia po raz piąty. Enslaved nigdy nie należał do moich ulubionych kapel, ale ta płyta mnie ostatecznie przekonała, że to bardzo, bardzo dobry zespół, który potrafi przekraczać gatunkowe granice i bariery, wzbogacać swoją blackmetalową bazę o nieoczekiwanie piękne melodie, a na dodatek ma do powiedzenia więcej niż „szatan” i „zimne, norweskie powietrze”. I jak w przypadku kilku wyżej opisanych płyt, pomógł mu warszwski koncert, na którym supportował zespół z miejsca siedemnastego.

17. ABRAHADABRA
Dimmu Borgir

Nuclear Blast

Norwegia po raz szósty, ostatni. Można płyty Dimmu Borgir zaliczać do kiczowatych, czemu nie. Pompatyczne kompozycje, chóry, dużo elektroniki, cyrkowy show, komercyjne zacięcie. Ale w sumie dlaczego nie? Co z tego, że ten zespół odszedł już bardzo daleko (choć właściwie wahałbym się przed stwierdzeniem, czy naprawdę aż TAK daleko) od swoich korzeni, skoro to, co robi, robi z pasją i talentem? Kicz? Tak. Ale kupuję go hurtowo i proszę o więcej. Dużo więcej. I częściej.

18. AEALO
Rotting Christ

Season of Mist

Grecja po raz pierwszy. I ostatni, taki słaby żarcik, bo piszę to podsumowanie od kilku godzin i już mi się mózg lasuje. Rotting Christ skutecznie broni swojej pozycji na europejskiej scenie metalowej. Umiejętnie łączy black z tradycyjną muzyką bałkańską (tylko nie wyobrażajcie tu sobie Bregovicia!), elektroniką, pomysłowymi aranżacjami. Trzeba dużo odwagi, żeby nagrać metalowy cover piosenki Diamandy Galas – nawet jeśli łączy ją z zespołem etniczne pokrewieństwo. Rotting Christ to – obok Septic Flesh – najlepszy grecki muzyczny towar eksportowy. „Aealo” tego niezbicie dowodzi.

19. THE MURDER OF JESUS THE JEW
The Meads of Asphodel

Candlelight

Odważnie. Prowokacja jest zresztą wpisana w działalność brytyjskiej grupy. Już sam tytuł płyty – „The Murder of Jesus the Jew” – wystarczył, by na zespół posypały się oskarżenia o antysemityzm. Tymczasem wprost przeciwnie – album jest bezpardonowym atakiem na chrześcijaństwo jako źródło rasizmu i nienawiści. Gdy jednak zostawimy z boku kontrowersje, „The Murder...” okaże się jedną z najciekawszych muzycznych propozycji ostatnich miesięcy. The Meads of Asphodel łączy bowiem ciężar black metalu z muzyką średniowieczną, rockiem progresywnym i orientalną melodyką. Wściekłe gitarowe riffy przeplata wejściami sekcji dętej, elektronicznymi przestrzeniami, jakich nie powstydziliby się wykonawcy wytwórni 4AD albo „wyklaskiwanym” rytmem, charakterystycznym raczej dla zespołów elektropunkowych. Może to i szalone połączenie, ale bez wątpienia fascynujące.

20. HELLBILLY DELUXE 2
Rob Zombie

Roadrunner

Król makabry wrócił. „Hellbilly Deluxe 2: Noble Jackals, Penny Dreadfuls and the Systematic Dehumanization of Cool” (nie mogłem się powstrzymać przed napisaniem całego tytułu) to powrót Roba Zombiego do szalonych, ekstrawaganckich i napędzanych tandetnymi horrorami czasów pierwszej solówki. Lubiłem co prawda taką bardziej dorosłą wersję Zombiego z „Educated Horses”, ale „Hellbilly Deluxe” lubię chyba nawet bardziej. Facet jest naprawdę pomysłowy. To mi wystarcza. Plus za piosenkę o tytule „Jesus Frankenstein”. Chylę czoła.

WYRÓŻNIENIA
Płyt dobrych i bardzo dobrych słyszałem w zeszłym roku dużo, ale wszystkich do dwudziestki nawet kolanem upchnąć się nie da. Oto więc lista poleceń – niewiele gorszych od tego, co wybrałem do top 20. Uwaga, tylko jeden zespół z Norwegii, za to minął się z najlepszymi o włos (byłby na 21. miejscu). Dla odmiany trzy szwedzkie. Skandynawia rządzi. Żeby już nikogo nie krzywdzić, lista jest alfabetyczna:

Abigail William „In the Absence of Light”
Bleeding Through „Bleeding Through”
Corruption „Bourbon River Bank”
Dark Tranquility „We Are the Void”
Ektomorf „Redemption”
Fear Factory „Mechanize”
Ghost „Opus Eponymus”
Grand Magus „Hammer of the North”
Heaven Shall Burn „Invictus (Iconoclast part III)”
Kvelertak „Kvelertak”
Morowe „Piekło, labirynty, diabły”
Motorhead „The World is Yours”
Neaera „Forging the Eclipse”
Sadist „Season in Silence”

Brak komentarzy: